środa, 9 kwietnia 2014

O związkach i rozwiązkach czyli Private Lives

Na samym początku mała uwaga: ta recenzja powstaje od czerwca zeszłego roku. Właśnie znalazłam swoje notatki po spektaklu, pełne znaków zapytania... i dochodzę do wniosku, że czas nie zmienił moich odczuć nic a nic.

Ale zacznijmy od początku.
"Private Lives" widziałam 22 czerwca 2013 roku, na pierwszym pokazie przedpremierowym w Gielgud Theatre. Zdaję sobie sprawę, że niektóre drobiazgi mogły ulec zmianie - do tego właśnie są pokazy przedpremierowe, by przetestować różne rozwiązania i by na noc prasową wszystko było idealne. 
Sztukę wybrałam, nie ukrywam, ze względu na Annę Chancellor, której jestem fanką. O sztuce nie wiedziałam niemal nic. Znałam datę jej powstania, fabułę w ogólnym zarysie i liczyłam na przewrotną komedię, ze świetnymi dialogami.
Miejsce na balkonie, lornetka w dłoni i byłam gotowa na teatralną przygodę.
Poniżej, uwaga, troszkę spoilerów:

Akcja sztuki rozpoczyna się na dwóch sąsiadujących balkonach luksusowego hotelu na francuskim wybrzeżu, w którym dwie pary nowożeńców zaczynają świętować swój miodowy miesiąc: gwiazda Amanda i troszkę staroświecki Victor oraz zblazowany Elyot i niewinna, słodka Sibyl.
Poznajemy ich na zmianę, najpierw Elyota i Sibyl, kiedy ona flirtuje z nim i próbuje dowiedzieć się jak bardzo przypomina jego byłą żonę, Amandę. Gdy pierwsza para znika, na balkonie obok pojawia się druga para. Tym razem Victor próbuje wypytać Amandę o jej byłego męża, Elyota. Wreszcie Elyot i Amanda zostają sami, każde na swoim balkonie i... sztuka tak naprawdę dopiero się zaczyna.



Pierwszemu aktowi towarzyszyły donośne wybuchy śmiechu na widowni. Amanda jest pełna energii, złośliwa i inteligentna, Elyot potrafi bez problemu dotrzymać jej kroku. Chemia między tą dwójką była natychmiastowa i odczuwalna dla każdego widza w teatrze. Przerwę spędziłam z szerokim uśmiechem na twarzy, nie mogąc doczekać się aktu drugiego i tym razem wspólnych już przygód głównych bohaterów...
No właśnie.
Akt drugi przenosi nas do małego francuskiego mieszkanka, wynajętego przez Amandę. Elyot i jego była żona spędzają dzień wypoczywając w szlafrokach, rozmawiając o swoich prawowitych małżonkach porzuconych w hotelu, o życiu, planach, o miłości i innych uczuciach. 


Chociaż "rozmawiają" to chyba niewłaściwe określenie. Na zmianę się przytulają i kłócą, całują i walczą ze sobą. I o ile ich słowne potyczki są bardzo zabawne, o tyle walka już nie. To nie są jakieś lekkie szturchnięcia. I jedno i drugie jest agresywne (choć trzeba przyznać, Amanda zaczyna), nie można spektaklu dalej oglądać z lekkim uśmiechem. A raczej ja nie mogłam. 
W trakcie jednej szarpaniny Elyot uderza Amandę w twarz. Uderza mocno, to nie jest delikatne muśnięcie. Ona natychmiast mu oddaje, publiczność znowu się zaśmiewa, a mi jest nieswojo. 
Na to wszystko w mieszkanku pojawiają się Victor z Sibyl, połączeni pragnieniem odzyskania swoich małżonków. Walka na słowa i rękoczyny dopiero się rozpoczyna...


I tu dochodzimy do mojego ogromnego problemu z tą sztuką.
Aktorsko jest zagrana fantastycznie. Anna Chancellor błyszczy (zasłużona nominacja do Oliviera), jeśli oglądaliście "The Hour", to jej Amanda jest jak Lix, tylko bardziej. Bardziej złośliwa, bardziej zabawna, bardziej teatralna w swoich reakcjach i bardziej sprytna. Elyot Toby'ego Stephensa jest takim trochę playboyem, trochę spragnionym przygód i miłości zagubionym lekkoduchem. Jak wspominałam, iskrzy między nimi od pierwszego spotkania, łatwo można uwierzyć, że kilka lat wcześniej byli w sobie dziko zakochani. Aktorzy drugoplanowi też są dobrani rewelacyjnie: Anna-Louise Plowman entuzjastyczna i dziewczęca, nieco starszy Anthony Calf początkowo trochę sztywny i spokojny. Scenografia i kostiumy są dopełnieniem fabuły, całość rozgrywa się w bardzo klasycznych teatralnych dekoracjach. Sztuka jest bardzo atrakcyjna wizualnie, ogląda się ją z przyjemnością, ale...

Ale te bójki między kochankami są zgrzytem. Bardzo dużym i poważnym. Bo przemoc domowa jest pokazana jako coś zabawnego, coś do pożartowania. On ją uderzył, ona mu oddała, ależ to ognista kobieta, potrzebny jej mężczyzna, który nie pozostanie jej dłużny... taki obraz wyłania się po drugim i trzecim akcie. Wiem, że sztuka powstała w latach 30 XX wieku, wiem, że wtedy na te sprawy patrzono zupełnie inaczej, takie potyczki były uznawane za wyraz namiętnych uczuć. Ale jestem zwykłym widzem w XXI wieku, nie jestem profesjonalnym krytykiem teatralnym i ta scena nie daje mi spokoju od czerwca. Bo to, że Elyot uderzył Amandę, aż jej odskoczyła głowa to jedno. To, że większa część widowni w tym momencie wybuchnęła śmiechem, to już zupełnie inna sprawa. 

Sztuka kończy się nie pocałunkiem i wyrazami miłości, ale walką pełną krzyków, tym razem pomiędzy Sibyl i Victorem. Jak to skomentował dystyngowany starszy pan siedzący za mną "bardzo w stylu Noela Cowarda". Role zostają odwrócone, prawdziwe uczucia i twarze obnażone, widz sam musi wyciągnąć wnioski. Tylko, że to już pewnie jest temat na zupełnie inną dyskusję, o granicach wolności reżyserskiej, o odpowiedzialności za reakcję publiczności, która do wyciągania wniosków nie jest zbyt śpieszna i opuszczała teatr oczarowana prześmieszną komedią.
Ja łapię się na tym, że zachwycam się wbrew sobie. I to też chyba świadczy o klasie spektaklu.

A od dziś "Private Lives" można kupić w Digital Theatre (opis jak to się robi - tutaj) i samemu się przekonać, czy "Życie Prywatne" głównych bohaterów jest tak kontrowersyjne jak mi się wydawało. Ja zrobię to w weekend i jestem bardzo ciekawa czy zmienię zdanie.