czwartek, 9 października 2014

Shakespeare in Love - garść uwag

Nie nazwę tego recenzją, bo recenzję już napisała Ania2. Ale nie byłabym sobą, gdybym czegoś od siebie nie dodała.

zdjęcia ze strony spektaklu

Zacznijmy może od samego szalonego pomysłu obejrzenia "Zakochanego Szekspira". Jedyną okazję na to miałam w dzień przylotu do Londynu. Namówiona przez Anię2 i zachęcona entuzjastycznymi komentarzami Czytelników, po prostu musiałam spróbować. Wiedziałam, że lądując na Stansted o 17:10 szanse mam raczej niewielkie, dlatego nie kupowałam biletu wcześniej, tylko postanowiłam iść na żywioł. Jedyne co, to skorzystałam z naprawdę świetnej promocji na pociągi i zamiast moich ulubionych, taniutkich EasyBusów kupiłam w przedsprzedaży bilet na StanstedExpress. Wylądowaliśmy 17:05... i sama nie wiem jak to zrobiłam, ale o godzinie 17:28 usiadłam w pociągu! 
Dzięki temu, w teatrze stawiłam się parę minut po godzinie 19 i z dwudziestoma funtami pomaszerowałam do kasy. Miła pani powiedziała, że za tę cenę mogę mieć drugi rząd ostatniego balkonu. Zgodziłam się radośnie, szczęśliwa, że w ogóle udało mi się zdążyć. Czekając na bilet opowiedziałam jej historię o moim szczęściu na lotnisku. Pani przyjęła pieniądze, zmierzyła wzrokiem moją zarumienioną twarz, szeroki uśmiech, zmierzwione włosy i ciężką torbę na ramieniu i poleciła mi poczekać chwilkę, bo da mi coś lepszego. Po czym dostałam bilet i udałam się na wskazane na nim miejsce. Ku mojemu zdziwieniu znalazłam się w czwartym rzędzie Royal Circle! Nadal w szoku zajęłam swoje miejsce z boku, po czym kilka minut przed rozpoczęciem sztuki, podszedł do mnie pan bileter i oznajmił, że jeżeli chcę, mogę się przesiąść do drugiego rzędu, w którym większość miejsc była wolna. I tak, wpadając do teatru niemal na ostatnią chwilę, zasiadłam na premium seats :) Ta historyjka dowodzi jednego - teatralne cuda naprawdę się zdarzają (biedna Ania2 lądując po 23, przez lotnisko przebijała się prawie dwie godziny).

Wracając do spektaklu. Och jaka to dobra sztuka! Jest tam wszystko: i śmiech, i dramat, i uczucia, i rozrywka, i klasyka i troszkę nowoczesności. I oczywiście pies. Całość podobała mi się niezmiernie. W przeciwieństwie do Ani, nie przeszkadzały mi długie wstawki z "Romea i Julii", ładnie komponowały się z resztą. Mam jednak do całości dwie uwagi.



1. Tom Bateman. Jego Will to niestety Claudio z "Much Ado About Nothing". Tak samo się śmieje, tak samo desperuje, tak samo się zachowuje, gra podobnymi gestami i mimiką. Jedyne sceny, w których stuprocentowo kupowałam jego kreację aktorską to te, gdy był onieśmielony czy sfrustrowany, a także, o dziwo, gdy odgrywał Romea. Uważam że Romeo wyszedł mu wyjątkowo wspaniale, był dokładnie taki jaki być powinien. Jako William Shakespeare nie sprawdził się według mnie tak dobrze. Plus to, o czym już inni pisali. David Oakes w roli Marlowe'a kradł swoją charyzmą i wdziękiem każdą scenę w jakiej się pojawiał - Tom nie miał z nim szans. A widz mimowolnie dochodził do wniosku, że Willowi udało się zdobyć Violę tylko dlatego, że Marlowe miał najwidoczniej inne plany. Powtórzę jednak - Tom nie był zły. Był całkiem dobry, tylko został przyćmiony przez resztę obsady


2. Lucy Briggs-Owen. Była absolutnie fantastyczną Violą. Wcielenie renesansowej fangirl, a jednocześnie młoda, żywa dziewczyna, o wiele lepsza niż oscarowa Gwyneth. Jej kreacja jednak także odrobinę mi zgrzytała, z jednego, zupełnie niezależnego od jej zdolności aktorskich, powodu. Lucy  ma bardzo niski głos, do tego w dzień przedstawienia zmagała się z obolałym gardłem i chrypką. Dla mnie jej głos momentami psuł cały romantyczny nastrój scen. Nie mogłam uciec przed porównywaniem jej do innej Julii i nie było to porównanie korzystne.

Poza tym podobało mi się wszystko. I sprytna scenografia i przepiękne kostiumy, cała historia opowiedziana z niewymuszonym wdziękiem. A na ostatniej scenie, gdy Will pisał nowe dzieło i uzyskał niespodziewaną pomoc, miałam łzy w oczach. Zgadzam się stuprocentowo z krytykami, którzy ten spektakl nazwali "listem miłosnym do teatru". 
Sztuka będzie wystawiana aż do 18 kwietnia. Idźcie na nią koniecznie mając wolną chwilę w Londynie.

PS: Po sztuce udałam się na Stage Door i pełen przygód dzień zakończyłam rozmawiając z Davidem Oakesem o (wreszcie) niemal ukończonym polskim filmie "100dniówk@", w którym zagrał nauczyciela angielskiego. I dostałam wpis do programu "for Anja" :)