piątek, 17 października 2014

Streetcar Named Desire - kilka uwag po seansie kinowym

Recenzję z teatru napisała już Ania2, ja chciałam krótko odnieść się do wersji kinowej. 
Mam w głowie słowa Grega Dorana, z jednego z wywiadów udzielonych, gdy w kinach miał pojawiać się "Richard II". Powiedział wtedy, że sztuka na ekranie daje reżyserowi kontrolę nad widzem, jakiej nigdy nie będzie miał w teatrze.
Podczas spektaklu, można zasugerować publiczności, co jest ważne, ale to widz sam zadecyduje czy w danym kierunku spojrzy. Kamera poniekąd odbiera taką możliwość. Uchwycenie, pozornie nic nie znaczących gestów, pozwala inaczej zinterpretować scenę, nadaje jej głębszego, a czasem nawet przeciwstawnego znaczenia. Pokazuje widzowi spektakl tak, jak reżyser chciałby, by był on oglądany. Greg podkreślał kilkakrotnie, jak ważne jest by nie przesadzać, by filmując spektakl na żywo, nadal dać widzowi poczucie, że uczestniczy w przedstawieniu, że ma szansę wyboru, a nie prowadzić go za rękę.

zdjęcia ze strony NT Live


W "Streetcar Named Desire" dla NT Live te proporcje zostały przepięknie zachowane. Mamy zbliżenia, ale mamy też statyczną kamerę. Przy niemal nieustannie obracającej się scenie powodowało to, że zamiast niektórych aktorów,  widzieliśmy kawałek drzwi czy zasłonki. Ta niedoskonałość podkreślała poniekąd intymność całej aranżacji. Ale w jednej małej scenie zostaliśmy my, widzowie kinowi, właśnie poprowadzeni za rękę. Uderzyła mnie ona tak bardzo, że stała się powodem notki, zamiast zwykłego komentarza pod recenzją Ani. Mówię o scenie, gdy Stanley podarował Blanche bilet na autobus do domu. Gdy z podekscytowaniem rozrywała kopertę, kamera była skupiona na dłoniach. Jednak nie były to wiecznie trzęsące się ręce Blanche. Zamiast tego widzieliśmy zbliżenie wielkiej dłoni Stanleya, jego grubych palców niemal miażdżących w swoim uścisku delikatne palce Stelli i zza tego uchwytu obserwowaliśmy dopiero reakcje Blanche. Mały moment, stracony dla większości widzów w teatrze (mogły im zasłaniać drzwi, stół, albo po prostu nie mogli oderwać oczu od genialnej gry Gillian). Tylko publiczność w kinie widziała ile siły Stanley wkłada w to, by powstrzymać Stellę. By ten akt okrucieństwa, a także desperacji z jego strony przebiegł dokładnie tak, jak sobie to zaplanował. 
Dla mnie ten króciutki moment w pełni obrazuje to, o czym mówił Doran.
Jest też jednym z powodów, dla którego warto oglądać nagrania spektakli. Ponieważ w kinie odbieramy sztukę niemal dokładnie tak, jak życzy sobie tego reżyser. Czy w jakiś sposób zubaża to nasze własne doświadczenie? Na to każdy widz musi odpowiedzieć sobie sam.




Spektakl błyszczy obsadą. Każdy z aktorów jest niepowtarzalny, każdy kreuje swojego bohatera całościowo. Podobał mi się prosty, ale bynajmniej nie głupi Stanley (Ben Foster), nie aż tak brutalny i nieobliczalny jak zwykliśmy go sobie wyobrażać. Podobała mi się zdecydowana Stella (Vanessa Kirby), pragnąca opiekować się siostrą, a jednocześnie kochająca męża. Nie było w niej nic z potulnej ofiary, potrafiła postawić na swoim. Podobał mi się Mitch (Corey Johnson), niedźwiedź o gołębim sercu. Podobali mi się kumple Stanleya i sąsiadki Stelli. Ale wszystkich przyćmiła Gillian Anderson w roli Blanche. Entuzjastyczna z początku, z nutką histerii, lekkomyślna i roześmiana, na naszych oczach przeistaczała się powoli we wrak kobiety. Staczała się, starając się temu zaprzeczyć, z całych sił chwytając się resztek swojego wyimaginowanego, pięknego świata. A Gillian, lekko przygarbiona, nieustannie poruszająca dłońmi, mówiąca wysokim schrypniętym głosem, z silnym południowym akcentem, operując pełnym spektrum emocji, pokazała nam ten upadek jak nikt. Do ostatniej sceny przykuwała uwagę, a jej zejście ze sceny było równie królewskie jak pojawienie się na niej.


PS: Nie wiem, czy to było działanie celowe, ale w Multikinie poznańskim nie działała klimatyzacja. Kino było niemal pełne, coraz bardziej duszna atmosfera na ekranie potęgowała uczucie gorąca, widzowie stopniowo pozbywali się szalików, swetrów. Gorąco było w nowym Orleanie, gorąco było na sali. Wszyscy w napięciu czekaliśmy na zakończenie dramatu. Łyk świeżego powietrza po wyjściu z sali nigdy wcześniej nie miał aż takiego znaczenia.

PS.2 (od Ani2): Nie będę pisać trzeciej notki, ale zgadzam się z Anią1 - w teatrze odebrałam tę scenę zupełnie inaczej. 

Zapewne bardziej skupiona byłam na grze, na twarzy Gillian. Owszem Stanley przytrzymywał Stellę, ale sprawiał bardziej wrażenie psocącego dziecka, a ona, ciut zrezygnowana pozwalała mu na to.