piątek, 19 czerwca 2015

Man and Superman - recenzja po seansie

Ostatni przed wakacjami seans spektaklu z National Theatre przygotowany dzięki współpracy British Council i Multikina okazał się prawdziwą teatralną ucztą. Niestety, nie udało nam się zobaczyć w Londynie sztuki George Bernarda Shawa "Człowiek i Nadczłowiek" (była wystawiana od 17 lutego do 16 maja), więc Ania1, pełna oczekiwań zasiadła w kinie. Sztuka pisana była ponad trzy lata, spektakl trwał ponad trzy godziny, a Ralph Fiennes zdawało się, że mówi ponad trzy słowa na sekundę - czyżby dzisiejszą recenzję sponsorowała liczba trzy?

wszystkie zdjęcia ze spektaklu pochodzą ze strony wydarzenia

Tak, wiem, obcowałam z klasyką literatury, z dziełem przez lata analizowanym przez krytyków i podziwianym przez znawców. Ale jednocześnie oglądałam rewelacyjną, ironiczną komedię romantyczną, z traktatem filozoficznym i religijnym, przemyconym pomiędzy zawirowaniami uczuć bohaterów.

Po wyjściu z kina pierwsze co przyszło mi do głowy to cytat z polskiego klasyka "My rządzim światem a nami kobiety". Mam nieodparte wrażenie, że gdyby G.B. Shaw znał "Myszeidę", bohaterowie jego sztuki cytowali by Krasickiego na równi z Szekspirem.

Ale zacznijmy od początku.
A właściwie jeszcze przed początkiem – spektakl rozpoczyna się nagraniem z "Desert Island Discs" bardzo popularnego cyklu BBC radio. Zaproszone sławy w rozmowie z prowadzącą  program Kirsty Young opowiadają o swoich marzeniach i planach, wspominają przeszłość, dzielą się ulubionymi utworami muzycznymi, książkami czy filmami. Tym razem gościem Kirsty jest pisarz i prowokator John Tanner, a pierwszym utworem, który prezentuje publiczności jest mozartowski Don Giovanni. Przy wtórze muzyki podnosi się kurtyna i rozpoczyna się przedstawienie.

Roebuck, John , Octavius i zaskakujący testament

Umiera szacowny obywatel, pan Whitefield. Na opiekunów dwóch córek wyznacza: swojego starego, konserwatywnego przyjaciela Roebucka Ramsdena (Nicholas le Prevost) i niepokornego rewolucjonistę, autora wywrotowej broszurki, Johna Tannera (Ralph Fiennes). Jak się okazuje, starsza z panien, Ann (Indira Varma), jest przyjaciółką z dzieciństwa Johna, a obecnie zabiega o nią subtelny, delikatny i romantyczny Octavius (Ferdinand Kingsley). John uważa, że kobiety, a zwłaszcza Ann to samo zło, Octavius wielbi ziemię po której stąpa jego wybranka. Sama Ann ma niezwykły dar, sprawia, że wszyscy robią to, czego chce, jednocześnie są przekonani, że to ich własne decyzje i sami do nich doszli... i tylko John zdaje sobie sprawę z tych manipulacji. A mimo to im bardziej się broni, tym bardziej coś go do Ann ciągnie. 

Ann i John - przyciąganie przeciwieństw

Mamy jeszcze Violet (Faye Castelow), niezależną i pomysłową siostrę Octaviusa, potajemnie wychodzącą za mąż, Hectora Malone (Nick Hendrix), ich amerykańskiego przyjaciela, Henry'ego (Elliot Barnes-Worrell) - wygadanego szofera - inżyniera i wreszcie Mendozę (Tim McMullan) - nieszczęśliwie zakochanego hiszpańskiego bandytę, który swe uczucia przelewa na papier, dzięki czemu powstają niezwykłej urody poematy, jak choćby ten:

"Luizo, Luizo, Luizo, kocham cię,
kocham cię Luizo, Luizo kocham cię
Jestem Mendozą Luizy, bądź Mendozy Luizą,
Luizo, Luizo, Luizo,
Luizo kocham cię Luizo"*

Nieprawdaż jakie to głębokie? A do tego wyrecytowane z pełnym pasji hiszpańskim akcentem.
Bo muszę przyznać, że Mendoza ukradł całkowicie końcówkę pierwszego aktu - na szczęście nauczona doświadczeniem Snu Nocy Letniej, mogłam płakać ze śmiechu bez obaw o niszczony makijaż ;)

spotkanie po latach

Akt drugi rozpoczyna scena w piekle - sen Johna. Don Juan (ponownie Ralph Fiennes) pokutujący za swoje grzechy, spotyka swoją dawną miłość, Donę Anę (Indira Varma), której ojca zabił. Jej ojciec, Komandor (Nicholas le Prevost) jest w niebie, ale nudzi się tam niesamowicie, dlatego często wpada do Lucyfera (Tim McMullan) na kieliszek czegoś mocniejszego. Tym razem wpadł na stałe - postanowił zmienić miejsce zamieszkania, dowodzi on, że w piekle jest o wiele ciekawiej, niebo zaś zasiedlają sami nudni Anglicy ;) Piekło w tej sztuce to miejsce wiecznej szczęśliwości - nic nie trzeba, wszystko można. A jednak Don Juan nie umie z tego korzystać.

traktat filozoficzny z "drużyną z piekla" w tle

Cała ta, długa, scena to niekończąca się dysputa, a raczej monolog filozoficzny Don Juana, przerywany celnymi i ironicznymi uwagami Lucyfera, czasem też Komandora i Any. Don Juan nie potrafi cieszyć się pobytem w piekle, użala się nad niepodzielną władzą, którą nad życiem wszystkich ludzi dzierży "Siła Życia", popychająca mężczyzn i kobiety do rozmnażania. Chce odmiany, chce się od tego uwolnić. Odwrócone zostają role, znany z klasyki libertyn pragnie ucieczki od popędu. To jeden z trudniejszych fragmentów sztuki - przy innym, mniej charyzmatycznym Lucyferze, byłby prawdopodobnie niestrawny. A tak zostaje zachowana niezwykła równowaga, pomiędzy potokiem słów wydobywających się z Ralpha Fiennesa z prędkością karabinu maszynowego, ripostami Diabła i złośliwymi chwilami wstawkami Any - całość sprawnie trzyma uwagę widza (choćby czekającego czy Ralphowi w końcu nie zabraknie głosu...). Gdy sen się kończy i wracamy do współczesności, akcja przyspiesza na nowo.
I do końca jest już ironicznie, czasem lekko nostalgicznie, ale bardzo zabawnie.

Szofer, który wie co jest celem życia każdego inżyniera - nie pracowanie!

Pełna podziwu jestem dla Ralpha Fiennesa. Krytycy uznali jego występ za "rolę życia", ja nie mogłam wyjść z podziwu nad niesamowitą pracą którą wykonuje na scenie. Mówi niemal cały czas, gestykuluje, zmienia intonację, czasem przerysowuje niektóre gesty, czasem szarżuje, wszystko jednak jest utrzymane w konwencji, wszystko idealnie pasuje i widać, ze jest to zamierzona, kompletna kreacja aktorska a nie przypadek.. Fantastycznie gra Indira Varma - jej Ann potrafi być każdym: naiwną, słodką dziewczynką, kokietką, prowokatorką, przyjaciółką, ale przede wszystkim jest wytrawnym i inteligentnym graczem. W przeciwieństwie do Johna, Ann dokładnie wie czego chce i jak to osiągnąć. I dąży do swojego celu przez całą sztukę. Bardzo podobała mi się Faye Castelow jako Violet - kolejna zdecydowana młoda dama, wyznająca poglądy, że ideały ideałami ale za coś trzeba żyć na odpowiednim poziomie. I to, co mnie absolutnie zachwyciło, to pokazanie ich przyjaźni. W zerknięciach, drobnych gestach, w napomknięciu Violet, że Ann od początku wiedziała o ślubie, w pomocy z "omdleniem". Nie mamy kobiet-rywalek, kopiących pod sobą dołki. Mamy równorzędne partnerki, każdą dążącą do swoich celów, ale z szacunkiem i wsparciem dla celów przyjaciółki. I do tego matka Ann (Christine Kavanagh), która widzi wszystkie te gierki, a mimo to zgadza się w nie grać - najczęściej umywając ręce.

Już wyżej zachwycałam się Timem McMullanem, ale muszę zrobić to ponownie - nie wiem czy taki był zamiar autora sztuki, ale jak dla mnie to Lucyfer zdecydowanie wygrał filozoficzno-religijną debatę. Szatańsko charyzmatyczny, piekielnie zabawny, dokładnie taki, jaki powinien być. Całe kino równie entuzjastycznie reagowało na poematy Mendozy, jak i na dymiące drinki diabła - wszystko przyjmowane było wybuchami śmiechu i spontanicznymi brawami.

Lucyfer i Dona Ana - jakże można mu się oprzeć?

W przerwie mogliśmy obejrzeć krótki wywiad z reżyserem (szkoda, że bez napisów). Simon Godwin opowiadał o decyzjach castingowych, o tym jak trudną rolą do udźwignięcia jest postać Tannera. Tłumaczył się także z decyzji o uwspółcześnieniu sztuki - pojawia się telefon komórkowy, kostiumy także mamy nie z epoki, choć raczej konserwatywne. Świetne rozwiązania reżyserskie i rewelacyjne prowadzenie aktorów - chwilami całość zyskiwała drugie, zaskakujące dno. Mnie zachwyciła scenografia Christophera Owena. Lyttleton Theatre jest znacznie mniejszy od Oliviera (gdzie był wystawiany JOHN czy Medea), a jednak za pomocą ekranów i obrotowej sceny udało się stworzyć kilka zupełnie różnych przestrzeni - od biblioteki, przez garaż, hiszpańskie góry, po piekło i południowy ogród.

dzielni hiszpańscy bandyci czekający na kolejną ofiarę

W sztuce było tyle godnych zapamiętania cytatów, tyle ciekawych ujęć, tyle mrugnięć do widza, dyskretnego przełamywania czwartej ściany**, że z łatwością mogę wybaczyć drobne problemy z dźwiękiem. Wina leżała zdaje się po stronie dźwiękowców z NT live. Głos zmieniał natężenie, gdy aktorzy znajdowali się w rogach sceny słabiej było ich słychać, gdy znajdowali się na środku, czasem ich dialogi przypominały krzyk...

Za nami część bardzo ciekawego i zróżnicowanego sezonu kinowo-teatralnego. Widzieliśmy wielkie hity jak „Tramwaj Zwany Pożądaniem”, rewelacyjną klasykę jak „Sen Nocy Letniej” czy „Burzę”, małe zawody jak „Poważny problem”, ale też i wielkie pozytywne zaskoczenia jak „JOHN”. Nie możemy się doczekać co przyniosą nam kolejne miesiące i z niecierpliwością czekamy na program seansów, liczymy, że pojawi się lada dzień!

* Kilka naszych Czytelniczek widziało "Man and Superman" w Londynie, na żywo. Po spektaklu udały się na Stage Door i od Tima McMullana dostały próbkę innej twórczości Mendozy - zaskakująco w niej dużo słów innych niż "Louisa" i "I love thee"! 
Dziękujemy z całego serca Iwonie i Marioli za podzielenie się z nami tymi niesamowitymi dziełami - cóż to za strata dla ludzkości, gdyby zginęły w mrokach dziejów!



** Na spektaklu na którym była także nasza Czytelniczka Ela (to jej zawdzięczacie poniższą anegdotkę), zepsuła się winda z nieba. W przedstawieniu nastąpiła przerwa, naprawiono usterkę, wznowiono spektakl, po czym Lucyfer wynurzając się z otchłani oznajmił: "It seems there is nothing wrong with the machinery from down below...". I jak tu go nie uwielbiać? :)