wtorek, 1 grudnia 2015

Jane Eyre - recenzja

"Jane Eyre" to koprodukcja teatru Old Vic z Bristolu i londyńskiego National Theatre. W Bristolu sztuka była wystawiana w dwóch częściach, w Londynie jako jedno, dłuższe przedstawienie.
Nigdy nie przypuszczałam, że dzieło  Charlotte Bronte tak wspaniale sprawdzi się na scenie. Spektakl został bardzo sprawnie wyreżyserowany przez Sally Cookson. Nic tam nie dzieje się przypadkowo, wszystko ma znaczenie. Ale tak naprawdę, to, co "Jane Eyre" wyróżnia od innych adaptacji, to zaskakująca scenografia, przejmująca muzyka i rewelacyjne aktorstwo.

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony spektaklu
Lekko pochylona scena otoczona białymi kotarami, na jej środku dziwna, drewniano-stalowa konstrukcja, fortepian, harfa i perkusja. Scenografia, autorstwa Michaela Vale, nie zmieni się przez cały spektakl, ewentualnie pojawią się dodatkowe elementy jak portrety czy fotel. Ale w ciągu ponad trzech godzin, ta konstrukcja stanie się każdym miejscem, które w swoim życiu odwiedziła Jane. A my widzowie bez problemu w to uwierzymy.

pierwsza długa podróż Jane
Większość niesamowitych motywów muzycznych jest grana na żywo i śpiewana przez obdarzoną wspaniałym, głębokim głosem Melanie Marshall. Pokazuje to już pierwsza scena: narodziny Jane, radość i oczekiwanie, przeszywający śpiew i siedzimy na samych brzegach foteli, oczarowani.
Od mocnego początku, potem było już tylko lepiej. Dzieciństwo Jane u krewnych, okrutna szkoła, aż wreszcie praca guwernantki. Muzyka towarzyszy nam przez cały spektakl, nadaje rytm i ton poszczególnym scenom. Za przepiękne aranżacje odpowiada Benji Bower. Sam też gra  na scenie, a towarzyszy mu brat Will i Phil King. Marzę o ponownym przesłuchaniu ścieżki muzycznej ze spektaklu, już na spokojnie, by móc w pełni docenić finezję artystów.

i pierwszy prawdziwy powiew wolności
Prawdziwą siłą tej adaptacji są aktorzy. Jest ich niewielu, wcielają się w kilka ról, poza Madeleine Worall, która gra Jane. I przez całe trzy godziny trwania spektaklu (oczywiście oprócz antraktu), nie opuszcza sceny nawet na sekundę. W końcu "Jane Eyre" jest opowieścią w pierwszej osobie i nawet przez chwilę nie mamy wątpliwości, czyją historię oglądamy. Madeleine jest świetna - od małego rozwrzeszczanego niemowlęcia, poprzez butną kilkulatkę, zastraszoną nastolatkę, aż po młodą kobietę, przekonaną o swojej wartości i gotową na wielką miłość. Godnie partneruje jej Laura Elphinstone - dla mnie prawdziwe objawienie tego spektaklu. Zagrała nie tylko służącą czy parobka, ale przede wszystkim trzy niezwykle ważne postaci z życia Jane: jej pierwszą przyjaciółkę, delikatną Helen; roześmianą, rozkrzyczaną i rozkapryszoną podopieczną Adele i natchnionego pastora St Johna, który uratował Jane po jej ucieczce. I w każdej z ról była inna, stawała sie dosłownie swoją postacią. Prawdziwe, wielkie aktorstwo. Panowie też nie odstawali. Felix Hayes najpierw był okrutnym kuzynem Jane, później jednym z uczniów Instytutu Lowood, a kilkadziesiąt minut później zmienił się w gniewnego pana Rochestera. Jeszcze większą przemianę przeszedł Craig Edwards. Z groźnego i zimnego dyrektora szkoły, pana Brocklehursta po... entuzjastycznego Pilota, ukochanego psa pana na Thornfield Hall. Już Królowa Elżbieta I podkreślała jak ważny w sztuce jest pies. W "Jane Eyre" Pilot kradnie niemal każdą ze scen w jakiej się znajduje. To jedna z tych magicznych teatralnych rzeczy, których nie da się opisać - po prostu trzeba zobaczyć!

Laura jako pastor
"Jane Eyre" będzie grana w National Theatre do 10 stycznia i na większość spektakli  na stronie teatru nadal można kupować bilety. Dostępne są także bilety dzienne, w cenie £15. Spektakl będzie sfilmowany dla celów NTlive (w Wielkiej Brytanii 8 grudnia) i nie możemy się doczekać, kiedy trafi do Polski.