środa, 25 października 2017

Yerma - recenzja po seansie

"Yermę" recenzowałyśmy już w ubiegłym roku, gdy po raz pierwszy była wystawiana w teatrze Young Vic. Spektakl okazał się ogromnym sukcesem, doceniony zarówno przez widzów jak i krytyków, a Billie Piper za główną rolę zgarnęła potrójną koronę - nagrody krytyków, Evening Standard i Oliviera. Sztuka wróciła na deski teatru tego lata i wtedy też została wyemitowana w cyklu NTlive.


To nie jest łatwy dramat - zwłaszcza, że odbierany na różnych poziomach, w zależności od własnych doświadczeń życiowych. Może być ciekawym studium przypadku. Zapisem wyniszczającej obsesji. Albo też brzydkim przypomnieniem osobistych przeżyć. O ile w czasie początkowych "rozdziałów" zarówno widownia w teatrze, jak i w kinie często wybuchała śmiechem, o tyle wraz z postępem szaleństwa bezimiennej bohaterki, rozbawienie gdzieś znikało. Ostatnie sceny oglądane były w absolutnej ciszy.

Billie Piper przeszła samą siebie - dawno nie oglądałam takiego spektrum emocji, tak wielkiego... odsłonięcia się aktora dla roli. Tego, jak czasem grymasem, czasem nerwowym gestem przekazywała, że wcale nie jest tak świetnie, jak stara się nam udowodnić. 
I jasne, festiwal i finał to był majstersztyk, ale najpiękniej dualizm tego przez co przechodziła jej bohaterka, Billie pokazała w ostatniej rozmowie "Onej" ze swoim byłym chłopakiem. Pozorna radość z jego szczęścia, a w środku rozdzierający żal i poczucie niesprawiedliwości. Mocne i tak prawdziwe. Uśmiech i połykane łzy, coraz bardziej łamiący się głos i wreszcie poddanie się smutkowi. Absolutnie zasłużenie zgarnęła wszystkie nagrody, bo "Yerma" to przede wszystkim jej popis.

zdjęcia z FB YVT
Całość została przepięknie zrealizowana. Kamera często znajdowała się poza "akwarium" ze szklanych paneli, izolując równo wszystkich widzów, były jednak chwile, gdy dawała nam unikalną możliwości obserwowania emocji na twarzach bohaterów. Jak choćby w scenie konfrontacji sióstr, czy niektórych dyskusjach z mężem. A mimo to, jak widzowie w Young Vicu, czuliśmy się jak podglądacze bardzo osobistego dramatu. 

Pomiędzy scenami, w czasie zmian dekoracji, dostawaliśmy białe napisy na czarnym tle. Bardzo podobnie zostało to rozwiązane w teatrze. Odmierzały one upływ czasu w życiu bohaterów, zapowiadały co za chwilę zobaczymy. W połączeniu z przeszywającą muzyką z hiszpańskim śpiewem, całość nadawała sztuce swoisty, niepowtarzalny rytm i w pokrętny sposób nawiązywała do oryginału. Podobnie jak monologi Johna (Brendan Cowell) mimo współczesnego słownictwa, zdawały się jak wyciągnięte ze sztuki Lorki. 
Świetne, dynamiczne, współczesne, mocne i wierne tłumaczenie współgrało z wydarzeniami na scenie. I naprawdę się przydawało - bohaterowie czasami mówili niezwykle szybko, językiem codziennym, w żaden sposób nie wygładzonym - używając i slangu i wulgaryzmów. 
I tylko jedna drobna uwaga - w czasie wspomnianych wyżej białych napisów, pojawiających się na ekranie, też przydałaby się ich polska wersja. Bo nie wszyscy widzowie radzili sobie nawet z dość prostym angielskim. 


Przed spektaklem dostaliśmy krótki dokument - rozmowę dyrektora artystycznego teatru, Davida Lana, z Simonem Stone, reżyserem, uzupełnioną wtrąceniami historyka, odnośnie autora pierwowzoru. Panowie dyskutowali o decyzji, by uwspółcześnić wystawienie, o tym jak treść sztuki jest wciąż niezwykle aktualna i jak mówi o rzeczach nadal ważnych. 

"Yermę" będzie można ponownie zobaczyć 21 listopada. Jeśli tym razem nie udało się Wam dotrzeć do kina, zaznaczcie sobie tę datę na czerwono - naprawdę warto.