Coriolanus z Tomem Hiddlestonem to sztuka, na którą najbardziej czekałam w czasie tego wyjazdu. Miałam to szczęście, że z "małą pomocą przyjaciół" udało mi się dostać bilet na pierwsze przedstawienie.
Koriolan to sztuka, w której dzieje się dużo i różnorodnie. Mamy wojnę, zamieszki, walki, mamy bardziej kameralne, prawie intymne sceny. Ciekawa byłam jak poradzą sobie z tym twórcy mając do dyspozycji maleńką scenę w Donmar Warehouse. Odpowiedzią był prawie całkowity brak scenografii, jeśli nie liczyć jednej drabiny. Malunki na ścianach, krzesła, kilka rekwizytów i "efekty specjalne" - np. podczas bitwy o miasto na scenę spada ziemia i zimne ognie. Była głośna muzyka i dużo krzyków. Mądrzy ludzie w internecie twierdzą, ze nowoczesność i techno to rzeczy,
których należy się spodziewać po spektaklach Donmar Warehouse. Ponieważ
to moja pierwsza przygoda z tym teatrem, byłam nieco zaskoczona. Potem
albo było ciszej, albo po prostu się przyzwyczaiłam.
Nie będę tu rozpisywać się o tekście, nie jestem fachowcem. To Szekspir, "wielkim poeta był" i broni się sam. Szczególnie jeśli jest dobrze zagrany. A ta sztuka jest zagrana naprawdę świetnie. Zresztą, przy takiej obsadzie nie powinno to dziwić.
Nie miałam okazji wcześniej oglądać Koriolana na scenie, porównywać mogę jedynie z filmową wersją Ralpha Fiennesa sprzed 2 lat i jest to zupełnie inaczej opowiedziana historia.
Główna różnica - Caius Maritius jest młody. Pisząc o zapowiadanej sztuce profesjonalni krytycy podkreślali, że zazwyczaj Koriolana grali nieco starsi aktorzy. Moim zdaniem tu pomysł obsadowy sprawdza się doskonale. Tom Hiddleston "czuje" Szekspira, postaci w jego interpretacji żyją i są wielowymiarowe. Równie wiarygodny jest jako dowódca, syn, niechętny polityk, czy dumny patrycjusz. Przy tym odmłodzonym Koriolanie inaczej też przedstawiono jego żonę. Jessica Chastain, w adaptacji filmowej, głównie snuła się po ekranie, a Virgilia Brigitte Hjort Sorensen budzi sympatię. Widać jej miłość i lęk o męża, w kilku wspólnych scenach udało się pokazać łączące ich uczucie.
Nie potrafię powiedzieć, która Volumnia podobała mi się bardziej. Zarówno Vanessa Redgrave w filmie jak i Deborah Findlay na scenie dają prawdziwy popis aktorski. Nie potrafię polubić matki Koriolana, ale doceniam to jak jest zagrana. Podobnie jest w przypadku Meneniusza, który jest zupełnie inną postacią w interpretacji Briana Coxa, a inną Marka Gatissa. Tyle, że patrycjusza lubię w obu wydaniach. Ten Gatissa był "lżejszy", bardziej ironiczny, momentami zabawny. Nie będę wymieniać wszystkich aktorów, dodam tylko, że bardzo podobała mi się Rochenda Sandall grająca kilka mniejszych postaci i mam nadzieję zobaczyć ją kiedyś w większej roli.
W jakimś omówieniu sztuki spotkałam się z opinią, że jest ona zupełnie pozbawiona akcentów humorystycznych. Ja i publiczność, która wczoraj co jakiś czas parskała śmiechem, mamy inne zdanie. Oczywiście to nadal tragedia, ale dzięki kilku minom, grymasom czy intonacji aktorom udało się dodać spektaklowi lekkości.
W trakcie przerwy i wychodząc wczoraj z teatru bezczelnie podsłuchiwałam komentarze innych widzów. Bardzo chciałam się przekonać, co o przedstawieniu sądzą ludzie sprawiający wrażenie, że przyszli "na sztukę", a nie "na Toma". Przedstawienie chyba się podobało, usłyszałam nawet zdanie "było lepiej niż oczekiwałam".
A teraz trochę narzekania. Nie chce umniejszać motywacji osób idących "na aktora", sama najczęściej tak wybieram spektakle - z powodów obsadowych. Ale czytając recenzje, w których wspomina się jedynie o tym, że Hiddleston przez kilkadziesiąt sekund jest na scenie bez koszuli, bierze prysznic czy całuje innego mężczyznę, poczułam się nie wiem, zażenowana? Zawstydzona? Przyznaję, jestem fangirl i wiem o nim więcej niż wypada o obcym człowieku. Nie, nie znam go, raczej nigdy nie poznam, ale uważam, że jest bardzo utalentowanym aktorem i życzę mu wszystkiego najlepszego. I bardzo nie chciałabym żeby nadgorliwy fandom zepsuł Tomowi doświadczenie jakim jest powrót na scenę. Nie wiem ile zauważa aktor ze sceny, na ile może obserwować publiczność, ale kiedy wczoraj widziałam dziewczynę skoncentrowaną wyłącznie na zawartości kubeczka z lodami, a na scenę i sztukę zwracającą uwagę tylko wtedy, kiedy pojawiał się na niej Tom, było mi irracjonalnie przykro.
Podsumowując "Coriolanus" nie wgniótł mnie w fotel, nie odebrał mowy, ale bardzo mi się podobał i naprawdę mam nadzieję, że spodoba się także prawdziwym krytykom. I poza sukcesem komercyjnym odniesie także artystyczny. Cala ekipa na to zasługuje.
zdjecie z tumblra |
Nie będę tu rozpisywać się o tekście, nie jestem fachowcem. To Szekspir, "wielkim poeta był" i broni się sam. Szczególnie jeśli jest dobrze zagrany. A ta sztuka jest zagrana naprawdę świetnie. Zresztą, przy takiej obsadzie nie powinno to dziwić.
Nie miałam okazji wcześniej oglądać Koriolana na scenie, porównywać mogę jedynie z filmową wersją Ralpha Fiennesa sprzed 2 lat i jest to zupełnie inaczej opowiedziana historia.
Główna różnica - Caius Maritius jest młody. Pisząc o zapowiadanej sztuce profesjonalni krytycy podkreślali, że zazwyczaj Koriolana grali nieco starsi aktorzy. Moim zdaniem tu pomysł obsadowy sprawdza się doskonale. Tom Hiddleston "czuje" Szekspira, postaci w jego interpretacji żyją i są wielowymiarowe. Równie wiarygodny jest jako dowódca, syn, niechętny polityk, czy dumny patrycjusz. Przy tym odmłodzonym Koriolanie inaczej też przedstawiono jego żonę. Jessica Chastain, w adaptacji filmowej, głównie snuła się po ekranie, a Virgilia Brigitte Hjort Sorensen budzi sympatię. Widać jej miłość i lęk o męża, w kilku wspólnych scenach udało się pokazać łączące ich uczucie.
Nie potrafię powiedzieć, która Volumnia podobała mi się bardziej. Zarówno Vanessa Redgrave w filmie jak i Deborah Findlay na scenie dają prawdziwy popis aktorski. Nie potrafię polubić matki Koriolana, ale doceniam to jak jest zagrana. Podobnie jest w przypadku Meneniusza, który jest zupełnie inną postacią w interpretacji Briana Coxa, a inną Marka Gatissa. Tyle, że patrycjusza lubię w obu wydaniach. Ten Gatissa był "lżejszy", bardziej ironiczny, momentami zabawny. Nie będę wymieniać wszystkich aktorów, dodam tylko, że bardzo podobała mi się Rochenda Sandall grająca kilka mniejszych postaci i mam nadzieję zobaczyć ją kiedyś w większej roli.
W jakimś omówieniu sztuki spotkałam się z opinią, że jest ona zupełnie pozbawiona akcentów humorystycznych. Ja i publiczność, która wczoraj co jakiś czas parskała śmiechem, mamy inne zdanie. Oczywiście to nadal tragedia, ale dzięki kilku minom, grymasom czy intonacji aktorom udało się dodać spektaklowi lekkości.
W trakcie przerwy i wychodząc wczoraj z teatru bezczelnie podsłuchiwałam komentarze innych widzów. Bardzo chciałam się przekonać, co o przedstawieniu sądzą ludzie sprawiający wrażenie, że przyszli "na sztukę", a nie "na Toma". Przedstawienie chyba się podobało, usłyszałam nawet zdanie "było lepiej niż oczekiwałam".
A teraz trochę narzekania. Nie chce umniejszać motywacji osób idących "na aktora", sama najczęściej tak wybieram spektakle - z powodów obsadowych. Ale czytając recenzje, w których wspomina się jedynie o tym, że Hiddleston przez kilkadziesiąt sekund jest na scenie bez koszuli, bierze prysznic czy całuje innego mężczyznę, poczułam się nie wiem, zażenowana? Zawstydzona? Przyznaję, jestem fangirl i wiem o nim więcej niż wypada o obcym człowieku. Nie, nie znam go, raczej nigdy nie poznam, ale uważam, że jest bardzo utalentowanym aktorem i życzę mu wszystkiego najlepszego. I bardzo nie chciałabym żeby nadgorliwy fandom zepsuł Tomowi doświadczenie jakim jest powrót na scenę. Nie wiem ile zauważa aktor ze sceny, na ile może obserwować publiczność, ale kiedy wczoraj widziałam dziewczynę skoncentrowaną wyłącznie na zawartości kubeczka z lodami, a na scenę i sztukę zwracającą uwagę tylko wtedy, kiedy pojawiał się na niej Tom, było mi irracjonalnie przykro.
Podsumowując "Coriolanus" nie wgniótł mnie w fotel, nie odebrał mowy, ale bardzo mi się podobał i naprawdę mam nadzieję, że spodoba się także prawdziwym krytykom. I poza sukcesem komercyjnym odniesie także artystyczny. Cala ekipa na to zasługuje.