Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nasze spektakle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nasze spektakle. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 grudnia 2017

No Man's Land - recenzja po seansie



Letni wieczór. W jednym z londyńskich pubów wpada na siebie dwóch pisarzy – Spooner i Hirst (Ian McKellen i Patrick Stewart) Tak zaczyna się suto zakrapiane spotkanie, które kontynuują w położonej nieopodal rezydencji Hirsta. Coraz bardziej pijani, opowiadają sobie coraz to bardziej niewiarygodne historie. Zakończenie wieczoru komplikuje pojawienie się dwóch tajemniczych i ponurych młodych ludzi  (Owen Teale i Damien Molony).
"Ziemia Niczyja" Harolda Pintera, była wystawiana na Broadwayu, potem ruszyła w podróż po Wielkiej Brytanii, by wreszcie, jesienią ubiegłego roku, trafić na deski teatru Wyndham, skąd mogliśmy ją oglądać w cyklu NT-Live.

zdjęcia stąd

Choć zaczyna się lekko i zawiera sporo komizmu, nie jest sztuka lekka, łatwa i przyjemna. Opowiada o starości, nie tej ładnej i spokojnej, ale pełnej luk w pamięci, niepoukładania, problemów i nałogów, a także zwykłego, codziennego, nie radzenia sobie z życiem. Momenty zawstydzające przeplatają się z tymi niebezpiecznymi, zabawne ze smutnymi. Na scenie, cała czwórka aktorów daje z siebie wszystko, na czas przedstawienia niemal stając się odgrywanymi postaciami. Nabierają charakterystycznych manieryzmów, zmieniają lekko akcent, sposób mówienia i poruszania się.




Pewnie poczucie klaustrofobii i nieuchronności wydarzeń potęguje scenografia - jeden jedyny pokój, fotel, krzesła, barek, ściany dekorowane panelami i wielkie okno. I tylko nad ścianami widzimy niewyraźnie korony drzew, zmieniające się wraz z upływem czasu przedstawienia. Spooner, jako jedyny bohater nie opuszcza pokoju nawet na sekundę - tkwi cały czas w środku wydarzeń, które poniekąd obracają się wokół niego. Hirst wychodzi i wraca, zmienia stroje i swoje zachowanie, a Spooner za każdym razem stara się z tych zmian wyciągnąć jak najwięcej dla siebie. Sympatia i niechęć do postaci miesza się ze współczuciem.

Przez cały czas trwania spektaklu nie mamy pojęcia kto mówi prawdę, a kto kłamie. Komu można ufać, a kto zupełnie pogrążył się w swoich fantazjach. Zakończenie dla jednych otwarte, dla innych będące symbolicznym zamknięciem życia, tylko podkreśla to wrażenie niepewności. 



Przed seansem mogliśmy obejrzeć krótki film zza kulis - o przygotowywaniu scenografii, o dbałości o detale, fragmenty prób i krótkie scenki. Jednak to za to, co dostaliśmy po spektaklu, należą się NT live ogromne brawa. Otóż, po owacjach aktorzy wrócili na scenę, tym razem w towarzystwie reżysera i w krótkiej serii pytań i odpowiedzi, opowiedzieli o swoim podejściu do tekstu Pintera, swoich interpretacjach postaci i o ogólnym doświadczeniu teatralnym. Pytania publiczności skupiały się głównie na przyjaźni odtwórców głównych ról i tym jak wpływa na ich grę. Wspominano oryginalne, pierwsze wystawienie sztuki w latach 70, ówczesne gwiazdy teatru na scenie, a także jakie drobiazgi z tamtej adaptacji zostały wykorzystane czterdzieści lat później.

I jeszcze drobna ciekawostka - w pewnym momencie Hirst ciska szklanką, która rozbija się widowiskowo. Podczas przedstawienia, które oglądałyśmy na żywo ponad rok temu, szklanka się nie stłukła i do końca seansu nie miałyśmy pojęcia, która wersja jest tą pożądaną. Okazało się, że jak najbardziej, szkło powinno zostać rozbite, jednak ten wyczyn udał się ledwie parę razy na kilka setek spektakli. I akurat w czasie nagrania, które było transmitowane na cały świat, nastąpił jeden z tych rzadkich momentów, ku wielkiej radości całej obsady. 

Tak, jak pisałyśmy na początku "No Man's Land" nie jest sztuką łatwą, ale mamy ogromną nadzieję, że przedstawienie jeszcze wróci do kin i jeśli tak się stanie bardzo Was zachęcamy do obejrzenia go. Naprawdę warto zobaczyć dwie legendy teatru i kina, mierzące się z mocną sztuką o starości.



środa, 15 listopada 2017

Rosenkrantz & Guildenstern Are Dead - recenzja po seansie

"Rosenkrantz & Guildenstern Are Dead" to sztuka Toma Stopparda sprzed 50 lat. Nazywana "Hamletem od kuchni", opowiada o dwóch dworzanach, którzy mieli odeskortować księcia do Anglii i jak wiemy, nie skończyli zbyt dobrze.



Tragikomedia doczekała się adaptacji filmowej w reżyserii autora (z Garym Oldmanem i Timem Rothem w rolach tytułowych), a latem tego roku była wystawiana w Old Vicu, na rocznicę swojej premiery w tym samym teatrze.
Spektakl w reżyserii Davida Leveaux zebrał całkiem niezłe recenzje, w większości czterogwiazdkowe, choć część krytyków otwarcie przyznawała, że ich oceny troszkę zabarwia nostalgia. Sam autor nadzorował prace nad przedstawieniem, w głównych rolach wystąpili Daniel Radcliffe i Joshua McGuire, wszystkim się podobało...
A my mamy kłopot.
Albowiem, cytując klasyka, "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?"

zdjęcia z FB teatru
Z Tomem Stoppardem nam chyba zwyczajnie nie po drodze - co pokazuje nasza recenzja "Poważnego Problemu" sprzed kilku lat. Lubimy brytyjski humor, lubimy w teatrze (czy na seansach kinowych) nie tylko dobrze się bawić, ale też pomyśleć i zastanowić się, i nad sobą, i nad życiem. Lubimy przeżywać spektakle, angażować się w problemy bohaterów. To czego nie lubimy to nuda. A, niestety, "Rosenkrantz & Guildenstern nie żyją" zwyczajnie nas znudziło.

Możliwe, że taki był zamysł reżysera i twórcy, ale nawet te mądre przemyślenia i pytania (kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o śmierci?) wypadały dziwnie płasko i nijako.
Niby czekanie tytułowych postaci można przyrównać do "Czekając na Godota", ale zabrakło w tym jakiegokolwiek napięcia, jakiejkolwiek refleksji poza przerzucaniem się tonami tekstu. Choć tym razem publiczność nie była nieustannie edukowana jak w przypadku "Poważnego Problemu", to widać już, że Stoppard nawet 50 lat temu, miał zamiłowanie do zawiłych elaboratów filozoficznych.
Tylko, że  słuchając reakcji publiczności w Londynie, a nawet w sali kinowej, przyznajemy, że jesteśmy w naszej ocenie odosobnione :)


Jednak nawet nas coś w spektaklu zaintrygowało - zaczęłyśmy się  zastanawiać jak bieżące wydarzenia wpływają na odbiór przedstawienia. Charyzmatyczny szef trupy aktorów, grany przez Davida Haiga, zdawał się swoją obecnością nawet nie tyle kraść, ile przytłaczać każdą scenę, w której występował. Ale gdy obłapiał jednego ze swoich podwładnych, gdy rzucał niedwuznaczne aluzje, gdy niemal wprost handlował jego wdziękami, to myśli same uciekały do spraw, które ostatnimi czasy wstrząsnęły Hollywood. A zwłaszcza do Kevina Spacey, który przez dziesięć lat pełnił funkcje dyrektora artystycznego teatru Old Vic. Oskarżenia kierowane w jego stronę zmusiły obecne szefostwo teatru do wystosowania oświadczenia i stworzenia programu pomocy dla możliwych kolejnych ofiar.
I nagle postać, która miała nas bawić i zachwycać, której powinniśmy kibicować nawet bardziej niż głównym bohaterom, zaczyna być postrzegana zupełnie inaczej. A fakt, że dzieje się to w tym teatrze i na tej scenie, nabiera zupełnie innego znaczenia, wykraczającego poza sam tekst sztuki.



Sam Old Vic Theatre jest jednym z naszych ulubionych teatrów. Mamy z niego masę wspomnień i  nawet "nasze" miejsca więc z nostalgiczną przyjemnością obejrzałyśmy krótki film wyemitowany przed przedstawieniem. 
Daniel Radcliffe i Joshua McGuire oprowadzali widzów po budynku Old Vic, zdradzili kilka sekretów zza kulis i sprawili, że jeszcze bardziej zatęskniłyśmy za dawno nieodwiedzanym Londynem. 


środa, 16 listopada 2016

The Entertainer - recenzja

"The Entertainer" nazywany jest współczesnym klasykiem, powstał, kiedy Laurence Olivier, zachwycony pierwszą sztuką Johna Osborne'a "Look Back in Anger", poprosił dramaturga o napisanie czegoś o "wściekłym mężczyźnie w średnim wieku".

Akcja toczy się w latach 40-tych ubiegłego wieku, a bohaterowie to trzy pokolenia rodziny Rice:
- Archie - aktor z trudem wiążący koniec z końcem (a i to nie zawsze),
- Bill - jego ojciec, emerytowany aktor,
- Phoebe - żona Archiego,
- Jean i Frank - dzieci Archiego,
Wspominani są także Bill - odnoszący sukcesy brat Archiego, Mick - drugi syn Archiego, walczący na wojnie oraz Graham - narzeczony Jean.

W ciągu trzech aktów, trzynastu scen, które skrzętnie liczył zawieszony na ścianie zegar, widzowie oglądali zarówno wysiłki aktorskie Archiego jak i dramat rodzinny.

zdjęcia ze strony przedstawienia
"The Entertainer" to jeden z tych utworów, gdzie nie sposób właściwie kogokolwiek polubić czy komukolwiek kibicować. Możemy rozumieć tragizm sytuacji, współczuć bohaterom, ale jakoś żaden nie wzbudził w nas sympatii, czy choćby przejęcia się jego losami.

Niestety, w większości nie zachwycili też aktorzy. Najlepsze były panie - zarówno odmieniona nie do poznania, ekspresyjna Greta Scacci jak i naiwna, piszcząca chwilami Sophie McShera. Na ich tle panowie wypadli bardzo blado, choć Gawn Grainger, grający Billa, podobał się Ani2. Szkoda, że pierwotnie obsadzony w tej roli John Hurt musial wycofać się z powodów zdrowotnych
Piszemy to z żalem, ale zawiódł Kenneth Branagh. Po fenomenalnym "Macbecie" byłyśmy bardzo podekscytowane powrotem sir Kena na scenę. Na żywo udało się nam obejrzeć tylko tę jedną sztukę, ale ponieważ oglądane w kinie "Zimowa opowieść" i "Romeo i Julia" nie wywołały wielkich zachwytów, szłyśmy do teatru lekko zaniepokojone. Jak się okazało - słusznie.  Nie wiemy czy to chwilowa niedyspozycja czy przybrana na potrzeby spektaklu maniera aktorska, ale momentami Branagh mówił tak niezrozumiale, że nie da się tego określić inaczej jak bełkotem. Coś nie do końca wyszło także w relacjach między postaciami - przez większość spektaklu miałyśmy wrażenie, że każdy z bohaterów gra sam sobie, w oderwaniu od innych.
Kiedy większe emocje budzi spotkanie w trakcie antraktu Charles'a Dance'a niż wydarzenia na scenie, to znak, że przedstawienie nie jest zbyt udane. Choć są osoby, którym bardzo się podobało. Obok nas siedział pan, który był na sztuce drugi raz, bawił się znakomicie i śmiał głośno (w nie zawsze właściwych momentach).
Zresztą krytycy też mieli bardzo podzielone opinie i spektakl zebrał mieszane recenzje.


Wizualnie "The Entertainer" to bardzo klasyczna inscenizacja. Kostiumy i muzyka z epoki, scenografia z epoki, żadnych udziwnień, żadnych technicznych nowinek. Rewiowe aranżacje piosenek Archiego bardzo pasowały klimatem do całej reszty. Musimy też pochwalić jak sprawnie i sprytnie zmieniano dekoracje na oczach widzów, przenosząc nas to do domu Rice'ów to znów do teatru na występ Archiego.


Sztuka nie jest już wystawiana, ale jeżeli chcecie się przekonać, czy nasze narzekanie ma podstawy (albo jeśli jesteście zagorzałymi fanami sir Kena), 17 listopada i 12 stycznia będzie można zobaczyć przedstawienie na pokazach w polskich kinach. Możliwe, że spektakl profesjonalnie sfilmowany znacznie zyska na jakości.

niedziela, 16 października 2016

The Threepenny Opera - recenzja

Jakoś nie mam szczęścia do Rorego Kinneara. Znakomitego "Otella" udało się zobaczyć tylko Ani1, widziałam "Proces", ale nie było to dobre przedstawienie, na "Operę za trzy grosze" szłam do National Theatre z mocno mieszanymi uczuciami: z jednej strony musical, który lubię i songi, na których się wychowałam, z drugiej dość zróżnicowane recenzje. Mimo wszystko nastawiłam się, że mnie zachwyci, a niestety - nie zachwyciło.
Daleko mi do siedzących obok Amerykanek, które podczas przerwy, z lekkim obłędem w oczach zastanawiały się głośno, co właściwie oglądają. Po czym zgodnie uznały "Operę", za najgorszy spektakl widziany podczas pobytu w Londynie.
Nie, mi się podobało, ale właśnie tylko podobało, nie porwało, nie oczarowało, nie zachęciło do zobaczenia kolejny raz. 

wszystkie zdjęcia ze strony NT

Rory Kinnear w roli Majchra błyszczał. Uśmiechał się niebezpiecznie, uwodził i zdradzał, równie przekonująco wyznawał miłość jak i trzymał krótko swoich kamratów. Bez trudu można w nim było zobaczyć szefa londyńskiego półświatka. 
Nie ustępowała mu grająca Polly Rosalie Craig, niby nieco naiwna, cicha księgowa a jednak nie dająca się zastraszyć i szybko odnajdująca się w nowych okolicznościach. 
Haydn Gwynne i Nick Holder bardzo przekonująco wcieli się w państwa Peachum, dziwaczną parę, która nie darzy się zbytną sympatią, ale gdy trzeba zaskakująco zgodnie współpracuje. 


Chyba każdy choć raz słyszał "Mack the Knife" w takim czy innym wykonaniu. Utwory z musicalu bronią się same, a na szczęście kierownik muzyczny przedstawienia (David Shrubsole) nie próbował aranżować ich na nowo. Zresztą jemu i towarzyszącemu mu na scenie, grającemu na żywo zespołowi należą się oddzielne brawa. 



Scenografia i kostiumy, za które odpowiadała Vicki Mortimer, przywodziły na myśl okres powstania "Opery" i międzywojenny Berlin. Na scenie działo się dużo i momentami szybko. Było kiczowato, zabawnie, chwilami wyzywająco. Tylko szkoda, że nic z tego nie zostało ze mną na dłużej, a słuchać Brechta wolę w wykonaniu Elżbiety Wojnowskiej.


Jeżeli chcecie wyrobić sobie własną opinię to "Operę" można oglądać na pokazach NT Live, np, w  Multikinach 20 października i 13 grudnia. 

sobota, 6 sierpnia 2016

Yerma - recenzja

"Yerma" w interpretacji Simona Stone'a luźno oparta jest o dramat Federico Garcii Lorki. W obu przypadkach mamy historię kobiety, której obsesja na punkcie posiadania dziecka prowadzi do tragedii. Oryginał dzieje się na hiszpańskiej wsi, adaptacja współcześnie w Wielkie Brytanii (bardzo współcześnie, mamy nawet żart z Brexitu).

zdjecia z fb teatru
W głównej roli występuje Billie Piper i tworzy bardzo przekonującą bohaterkę. Emocjonalną i wywołującą emocje w widzach. Pełną nadziei i optymizmu na początku, radosną i uśmiechającą się kokieteryjnie. Na końcu spektaklu samotna i pogrążona w szaleństwie, w które pchnęła ją obsesja.
Mimo wszystko, przynajmniej dla mnie, nie jest to postać, która można polubić. Można próbować zrozumieć, można współczuć, ale od któregoś momentu, przyglądając się jak niszczy wszytko i wszystkich wokół siebie (w tym siebie samą) miałam ochotę solidnie nią potrząsnąć.


Za to, zaskakująco, polubiłam męża naszej bohaterki, którego grał Brendan Cowell. Nie jest idealny, ma swoje wady i przynajmniej na początku nie wspiera jej tak jak powinien, ale stara się i trwa przy niej.
Zdziwiło mnie też, że chwilami, mimo trudnego tematu jaki porusza, sztuka była naprawdę zabawna. Duża w tym zasługa Maureen Beattie i Thalissy Teixeira grających matkę i pracownice/przyjaciółkę głównej bohaterki.


Bardzo podobał mi się sposób wystawienia. Podobnie jak przy "A View from the Bridge" scena była prostokątna i oddzielona od publiczności szklanymi ścianami, na mnie zrobiła wrażenie akwarium albo telewizora, w którym podglądaliśmy życie bohaterów. W zależności od czasu akcji byliśmy w domu, w biurze, w ogrodzie czy na festiwalu.
Podział na części, ekrany informujące ile czasu minęło miedzy wydarzeniami, hiszpańskie śpiewy w tle, to wszystko zbudowało ciekawy klimat i niesamowitą atmosferę.
Na brawa zasługuje obsługa techniczna szybko, sprawnie i w kompletnych ciemnościach zmieniająca scenografię.


Sztuka, a zwłaszcza kreacja Billie Piper, spodobała się także krytykom i spektakl zbiera dobre i bardzo dobre recenzje.   
"Yerma" będzie wystawiana do 24 września. Mam ogromną nadzieje, że jak "Tramwaj zwany pożądaniem" trafi także do kin.

piątek, 5 sierpnia 2016

The Deep Blue Sea - recenzja

Team Medea!

"The Deep Blue Sea" to efekt współpracy Helen McCrory i Carrie Cracknel. W 2014 roku obie panie zafundowały nam bardzo emocjonalną adaptację "Medei", więc także tym razem spodziewałam się porównywalnego zachwytu.
No i lekko się zawiodłam.

zdjecia ze strony teatru
To jest bardzo dobry spektakl, w pełni zasługujący na zachwycone recenzje, jakie zebrał. Helen McCrory jest niesamowita, kolejny raz tworząc postać, od której trudno oderwać wzrok. Tyle, że dla mnie główna bohaterka nie jest tragiczną heroiną budzącą współczucie i smutek. Jak już to raczej irytację i politowanie.
Oczywiście dramat Terence'a Rattigana uznawany jest za arcydzieło, a Hester za jedną z najwspanialszych rol kobiecych we współczesnej dramaturgii, ale... jakoś prościej mi kibicować żądnej zemsty Medei niż zrezygnowanej Hester.
Dopiero ostatnia scena sprawiła, że zaczęłam darzyć ją odrobiną sympatii. Można interpretować samotne śniadanie jako pełne smutku, ja wole widzieć w nim promyczek optymizmu, znak, że nasza bohaterka nie poddała się, że zamierza żyć i walczyć mimo, że najbliżsi mężczyźni w jej życiu zawiedli.


Kolejny raz niesamowicie podobała mi się scenografia Toma Scutta.  Mieszkanie Hester i Freddiego zajmujące całą scenę, w tyle, za na wpół przeźroczystymi ścianami inne mieszkania w kamienicy. Bardzo proste, ale robiące wrażenie.


O ile Helen błyszczy, tak reszta obsady niknie w jej cieniu. Tom Burke (Freddie Page) nie wypada zbyt przekonująco jako mężczyzna, przez którego warto się zabijać. Zaś Peter Sullivan (William Coyler) wykreował bohatera prawie sympatycznego i momentami to jego było mi zal zamiast Hester.
Jedyną postacią, którą naprawdę polubiłam był grany przez Nicka Fletchera pan Miller.

"Deep Blue Sea" grane będzie do 21 września. Wg strony NT spektakle są wyprzedane, ale pozostają bilety dzienne, Friday Rush, albo seans w kinie - zapowiedziany także w Polsce.



czwartek, 4 sierpnia 2016

Richard III - recenzja

Ryszard III, jak wielu złych u Szekspira, jest postacią fascynującą. Odrażający, dopuszczający się potwornych czynów, powinien budzić antypatię każdego widza, ale jakoś nie umiem go tak zupełnie nie lubić. Może to inteligencja, może ironia i dystans do siebie, może kwestia aktorów (w obu przedstawieniach, które widziałam kreacje aktorskie były naprawdę znakomite), ale obserwując z przerażeniem postępki Ryszarda jednocześnie darzę go odrobiną sympatii. 

wszystkie zdjecia ze strony teatru
Adaptacja Ruperta Goolda, chociaż też nie jest idealna, zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu niż ta stworzona w 2014 przez Jamiego Lloyda.
Moim zdaniem spektakl z Almeidy jest spokojniejszy i bardziej surowy. Lloyd osadził akcję w latach 70-tych XX wieku, Goold bardziej współcześnie.
Lloyd emanował (dla mnie przesadnie) przemocą, Goold używa jej oszczędniej, czasem tylko sugerując jej użycie, a jeżeli pokazuje to bez niepotrzebnego przeciągania (poza jedną sceną w drugiej części spektaklu, na którą nie byłam przygotowana).


Aktorsko obie świetne, chociaż każda inaczej. Królowa Elżbieta była lepsza u Lloyda, kradła przedstawienie i zachwycała w każdej scenie. U Goolda (Aislin McGuckin) dopiero w 2 części spektaklu podobała mi się naprawdę.
Za to dwie wdowy królowa Margaret i księżna Yorku (Susan Engel i Vanessa Redgrave) zdecydowanie lepiej wypadły u Goodla. Były niesamowite, podczas każdej spędzonej na scenie chwili. Szczególnie podobała mi się Redgrave. W jej interpretacji Margaret, pozbawiona wpływów szalona staruszka, budziła niepokój wśród bohaterów, nawet jeśli starano się go ukryć kpiąc z niej. 


Wspaniałe kreacje stworzyli także Finbar Lynch (książe Buckingham) i Daniel Cerqueira (Cateby), wierni towarzysze i wykonawcy ryszardowych intryg, no przynajmniej do czasu.
James Garnon jako nierozstający się ze smartphonem lord Hastings był, jak zawsze, wspaniały. 



Jednak wszystkich przyćmił występujący w tytułowej roli Ralph Fiennes. Przygarbiony, utykający, doskonale panujący nad scena i nad publicznością. Głosem, mimiką i drobnymi spojrzeniami ukazywał, że Ryszard to nie tylko groteskowy niegodziwiec, ale postać inteligentna, pozbawiona skrupułów, zajadła i niebezpieczna, a ponieważ Almeida to mały teatr, nawet z balonu doskonale widać było wszystkie te zagrania.
Ryszard Fiennesa, chociaż także zabawny i ironiczny w  swojej okropności, nie był tak czarujący i pełen uroku jak w interpretacji Philipa Cumbusa, ale nadal zdarzały się chwile gdy budził sympatię. Chociaż wraz z upływem czasu coraz mniejszą.
Jednym z moich ulubionych motywów w teatrze, jest łamanie czwartej ściany, wciąganie widza do udziału w sztuce. W pierwszej części spektaklu Fiennes miał kilka takich wyrazistych momentów interakcji z publicznością.


To jeden z tych spektakli, które zaczynają się gdy widzowie dopiero zjamują miejsca. Na scenie ekipa w białych kombinezonach wykopuje szkielet z charakterystycznie skrzywionym kręgosłupem, w tle słychać fragmenty wiadomości o odnalezieniu szczątków króla w Leicester, odgłosy kopania stopniowo przechodzą w szczęk oręża i hałas bitwy, nagle zapada cisza i ciemność, a my znajdujemy się sam na sam z Ryszardem:
   
"Tak wiec nam slonce Yorku zamieniło
Zime niesnasek w promieniste lato ..."

Wizualnie adaptacja jest bardzo prosta. Jej naważniejszym elementem jest zajmujący cały środek sceny, otoczony ziemią dół z którego wykopano szkielet i do którego trafi w czasie trwania przedstawienia kilka postaci. Ów grób w trakcie sztuki, zależnie od potrzeb jest odkryty albo zasłonięty szkłem, ale nieustannie widoczny.
Scenę otaczała ceglana ściana budząca trochę skojarzenia z "King Charles III", zaś królewski tron i zasłona z łańcuszków przypominała mi wizualnie sztuki z cyklu "King and Country" RSC. Ze spektaklami RSC przedstawienie w Almeidzie łączy Terry King, który odpowiadał za sceny walki.
Kostiumy były proste i współczesne. Muzyka raczej nie wpadająca w ucho, ilustrowała najważniejsze momenty podkreślając nastrój. Rekwizyty, ławki, biurka, beczka, wnoszone i wynoszone były na potrzeby danej sceny.
  

Spektakl grany będzie jeszcze tylko do 6 sierpnia, ale zapowiedziano już seanse w polskich kinach, na 22 września -  koniecznie idźcie bo naprawdę warto!

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Pigs and Dogs - recenzja

"Pigs and Dogs" Caryl Churchil to najkrótszy spektakl na jakim byłam. Trwający 15 minut dramat opowiada o homofobii w Afryce, a także o wpływie kolonializmu i chrześcijaństwa na jej rozwój.
Trójka aktorów (Sharon D. Clarke, Fisayo Akinade, Alex Hassell) przerzuca się cytatami m.in. z przemówień polityków, listów misjonarzy, przepisów prawnych, ale także określeniami na homoseksualizm w różnych afrykańskich językach, czy wypowiedziami zwykłych ludzi.

xródło
Całość była bardzo intensywna i bardzo surowa. Żadnej scenografii tylko pusta scena, po której przemieszczali się aktorzy. Zamiast wyszukanych kostiumów - codzienne ubrania, jakby wskoczyli do teatru prosto z ulicy. Brak oprawy muzycznej, a jedynie deklamowane rytmicznie słowa.
W jednej z recenzji (przedstawienie może nie zachwyciło krytyków, ale zebrało solidne trzy i cztero gwiazdkowe oceny) spotkałam się z określeniem, że "aktorzy prawie tańczą wokół siebie" i uważam je za bardzo trafne.

xródło
"Pigs and Dogs" wystawiane było bardzo krótko, ja oglądałam ostatni spektakl, ale gdyby kiedyś wróciło na scenę, to jest to bardzo interesujący i niedrogi sposób na spędzenie teatralnego kwadransa.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Lucia di Lammermoor - recenzja po seansie ROH live

Lśniąca od gwiazd obsada, kontrowersyjna reżyserka teatralna (choć z doświadczeniem operowym), odważne ujęcie znanego tematu w ciekawie zmienionej scenografii, wszystko to złożyło się na bardzo interesujący wieczór w kinie z operą.


"Łucja z Lammermooru" słynna tragiczna opera Dionizettiego, jest zarazem początkiem współpracy kompozytora z autorem libretta, Salvadore Cammarano. To właśnie on, szukając inspiracji sięgnął po jedno z dzieł sir Waltera Scotta: "Narzeczona z Lammermoor". Stworzona przez Cammarano adaptacja tak poruszyła Dionizettiego, że w zaledwie kilka tygodni stworzył jedno ze swoich najpiękniejszych i najbardziej poruszających dzieł. "Łucja" po raz pierwszy została wystawiona w Neapolu w 1835 roku, a zaledwie kilka lat później podbijała już sceny światowe.

Fortuna rodu Lammermoor jest zagrożona, chyba że Lucia poślubi bogatego Arturo, na co nalega jej brat, Enricio. Kiedy jednak zszokowany odkrywa, że siostra potajemnie spotyka się z Edgardo, jego odwiecznym wrogiem, nie cofnie się przed niczym, by postawić na swoim. Lucia i Edgardo przysięgają sobie wieczną miłość i wierność, tuż przed jego odjazdem do Francji. Enrico preparuje list, przekonujący kobietę o niewierności kochanka, ta załamana godzi się na ślub i podpisuje kontrakt z Arturo.. zaledwie kilka chwil przed powrotem Edgardo. Zszokowany dwulicowością ukochanej oddaje jej pierścionek i przysięga wieczną nienawiść. Łucja, oszalała z żalu zabija Arturo w czasie nocy poślubnej, po czym sama umiera. Gdy wieści dosięgną Edgardo, ten przebija się sztyletem.

Obecna inscenizacja z Royal Opera House, w reżyserii Katie Mitchell zmienia czas akcji na połowę XIX wieku i według reklam, skupia się na tym jak inteligentna kobieta, którą zawiedli najważniejsi mężczyźni w jej życiu, przeżywa tragiczne załamanie nerwowe.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Nell Gwynn - recenzja

Jak uczy "Zakochany Szekspir" kobieta, która chciała występować na scenie nie miała łatwo. Sytuacja nieco zmieniła się po wstąpieniu na tron Karola II. Nagrodzona Olivierem dla Najlepszej Nowej Komedi sztuka Jessiki Swale "Nell Gwynn" opowiada o jednej z pierwszych brytyjskich aktorek.

wszystkie zdjęcia ze strony spektaklu
Prostytutka, sprzedawczyni owoców, aktorka, długoletnia kochanka króla, urodzona w londyńskim Covent Garden Nell była postacią nietuzinkową. Jej historię latem 2015 roku można było oglądać w teatrze Globe (wtedy w roli głównej występowała Gugu Mbatha-Raw), a od lutego 2016r.,  w teatrze Apollo, tu w Nell wciela się Gemma Arterton. 
Przedstawienie to dla mnie trochę powtórka z "Made in Dagenham" - wybrałam się z uwagi na aktorkę, wyszłam zakochana w sztuce. 
I (obowiązkowym) psie.



W jakiś sposób nastój przedstawienia przypominał mi wspominanego już "Zakochanego Szekspira". 
Spektakl jest lekki, bardzo zabawny i pełen mrugnięć do widza. Przedmiotem kpin są wszyscy: od Szekspira po rodzinę królewską. Mamy nawiązania do wydarzeń historycznych, do popkultury, tańce i śpiewy, zabawę w teatr i zabawę teatrem oraz, co bardzo lubię, interakcje z publicznością. Nie było to przełamywanie czwartej ściany na poziomie Deadpoola, ale porozumiewawcze uśmiechy i wymowne spojrzenia w stronę widowni, znaczące pauzy czy wstrzymywanie gry aż przebrzmią śmiechy i oklaski sprawiały, że czułam jakbyśmy wszyscy uczestniczyli w historii, a nie tylko oglądali ją z boku. 


Dodatkowo z każdego z aktorów emanowała radość grania. Widać było, że bawią się tak samo dobrze, jak publiczność i obecność na scenie sprawia im ogromną przyjemność. 
Sama historia raczej nie zaskakuje, jedno spojrzenie w wikipedię i można poznać losy bohaterów. Dla mnie siłą spektaklu są postaci. Prawie każda z nich budziła sympatię. Oczywiście wrogów i rywalki Nell przedstawiono negatywnie, ale króla, kompani teatralnej czy samej głównej bohaterki nie dało się nie lubić.  Śliczna, inteligentna, z poczuciem humoru i ogromnym dystansem do siebie Nell czaruje widzów, zaś Gemma Arterton wydaje się stworzona do tej roli. A pozostali aktorzy wcale nie odstają. Michele Dotrice jako Nancy, przyjaciółka i garderobiana Nell. Sasha Wadell w podwójnej roli innych kochanek króla, stworzyły zapadające w pamięć kreacje. Tak samo jak Jay Taylor jako Charles Hart czy wspaniały Greg Hastie (Ned Kynaston).


Jeżeli miałabym się coś sztuce zarzucić to pokazanie Katarzyny de Braganza. Owszem, jedyna scena z jej udziałem była zabawna, ale podstarzała żona, zarzucająca władcę potokiem pretensji w obcym języku to dość stereotypowe sportretowanie królowej i spodziewałam się innego, ciekawszego rozwiązania. 


Wizualnie przedstawienie jest bardzo ładne. Klasyczne, nawiązujące do epoki kostiumy i dość prosta scenografia. Toaletka i wieszak z kostiumami to aktorska garderoba. Kotary i żyrandole udają za równo teatr jak i pałac. Królewski herb na balkonie zamieniał go w lożę władcy w teatrze albo przenosił nas do parlamentu. Prosto, tradycyjnie, ale jakże skutecznie. Magia teatru. 
Uroku całości dodawała też wykonywana na żywo muzyka, a piosenki stanowią ważną część sztuki. Nie jest to jeszcze musical, ale "I can dance and I can sing" nuciłam jeszcze długo po wyjściu z teatru.  



Sztuka zebrała dobre i bardzo dobre recenzje. Publiczność bawiła się fantastycznie i wychodziła zachwycona, ale jednak, niestety i dla mnie trochę niezrozumiale, bilety nie sprzedają się specjalnie dobrze. Są dostępne np. na stronie Nimax Theatre.
Przedstawienia zaplanowano do 30 kwietnia i raczej nie możemy spodziewać się przedłużenia okresu wystawiania. Podobno nie  jest planowane także nagranie spektaklu, więc nie będzie on dostępny w archiwach. Bardzo żałuję bo z przyjemnością obejrzała bym go jeszcze raz albo i kilka razy. 



piątek, 8 kwietnia 2016

As you like it - recenzja po seansie

Uciec! Ale dokąd? Najlepiej, wzorem bohaterów "Jak wam się podoba" do lasu Ardeńskiego. Książę Fryderyk pozbawia starszego brata należnego mu tytułu i, wraz z wiernymi panami, skazuje na wygnanie - zamieszkują w lesie. Jakiś czas po nich w lesie znajdują schronienie Rozalinda (córka Księcia) z kuzynką Celią (córka Fryderyka) oraz towarzyszący im Błazen. Panicz Orlando i jego służący Adam, umykając przed morderczymi planami Oliwiera (starszego brata Orlanda) trafiają, oczywiście do lasu. Zresztą niegodziwy Oliwier trafi tam niedługo po nich. 
Przez ponad 2 godziny obserwujemy dramaty miłosne ich wszystkich. 

wszystkie zdjęcia stąd

"Jak wam się podoba" nie jest ulubioną sztuką żadnej z nas. Mamy z nią ten sam problem, co choćby z "Poskromieniem złośnicy" - upływ czasu sprawił, że trudno nam oglądać niektóre motywy (tutaj akurat historię pasterki Febe) i nie krzywić się przy tym. Zmienia to niestety cały odbiór i nastawienie do przedstawienia. Szczególnie w przypadku adaptacji uwspółcześnianych, takich jak interpretacja Polly Findlay.  Chyba jednak więcej wybaczamy tradycyjnym, wiernym inscenizacjom w Globe, gdzie otoczka i kostiumy pozwalają ująć przedstawiany tekst w swoisty cudzysłów.

Wizualnie spektakl nas nie zachwycił. Tekst sztuki jest dość chaotyczny i naszym zdaniem, wymaga dla przeciwwagi bardziej "poukładanej" inscenizacji. Akcja dzieje się szybko, postaci na scenie zmieniają się dynamicznie i często, niestety reżyserka nie zrobiła nic, by ten "bałagan" opanować. Przeciwnie, bohaterowie wbiegają i wybiegają, na scenie prawie nieustannie ktoś jest w ruchu, coś się dzieje, trudno widzowi skupić uwagę.
Plusem są drobne, ale jednak, skróty w tekście. Bez nich chaos byłby jeszcze większy. 
Nie do końca przekonała nas też scenografia. Owszem moment przemiany dworu w las był zachwycający i technicznie ciekawy, ale chyba nie do końca rozumiemy, co chciano przekazać poprzez wiszące nad sceną krzesła i biurka. Różnice między uporządkowanym, sztywnym, duszonym etykietą dworem a leśną wolnością? Coś innego? Nic?
Oraz to co w pierwszych minutach zachwyciło, z każdym kolejnym kwadransem stawało się coraz bardziej męczące.
Kostiumy, bardzo współczesne, proste i niestety szybko zapewne je zapomnimy.


Za to jesteśmy pełne podziwu dla Rosalie Craig i Patsy Ferran grających Rozalindę i Celię. Udało im się stworzyć dwie bardzo przekonujące, budzące sympatię i ciągnące spektakl kreacje. Widząc ich spojrzenia i uśmiechy, ironiczne dogryzanie sobie i kpiny bez trudu wierzymy w głęboką przyjaźń łączącą bohaterki i w  to, jak poświęcały się jedna dla drugiej.
Za to, jakoś żaden z panów nie zrobił na nas wrażenia. Chyba najlepiej pamiętamy Marka Bentona (Błazen), ale trudno powiedzieć czy to kwestia jego gry, czy charyzmy postaci.

 
Spektakl oglądałyśmy w kinie, więc dwa słowa o realizacji.
Tym razem żadnych problemów z napisami.
Kamera podążała za bohaterami, ale też pokazywano szeroki plan. Kilka razy przy scenach dziejących się nocą w lesie miałyśmy wrażenie, że jednak jest ciut za ciemno, ale tych momentów nie było dużo.
Pokazane jako materiały dodatkowe filmy były bardzo ciekawe. Dokument opowiadający o inscenizacjach sztuk Szekspira w National Theatre idealnie wpasował się w tegoroczną rocznicę. Zaś krótka wizyta za kulisami była zabawna, a pełne ironii wywiady z aktorami stanowiły dodatkowy smaczek.


"Jak Wam się podoba" podzieliło krytyków. Zebrało zarówno bardzo złe, rozczarowane jedno gwiazdkowe recenzje jak i zachwycone pięciogwiazdkowe. Były też takie bliższe naszym odczuciom - fajne, ale na jednorazowe obejrzenie. Bardzo ciekawy eksperyment, po raz kolejny pokazujący iż Bard jest wiecznie żywy, ale nie do końca trafiający w gusta każdego.

sobota, 12 marca 2016

wonder.land - recenzja

Na "wonder.land" szłyśmy z ciężkimi sercami. Zdecydowałyśmy się na ten spektakl z uwagi na twórców, bilety kupiłyśmy dużo wcześniej i z wypiekami czekałyśmy na premierę i recenzje. Niestety, te były mało entuzjastyczne, a opinie widzów bardzo mieszane. To sprawiło, że nastawiałyśmy się na niezbyt udany wieczór w teatrze, nawet żartowałyśmy, że czasem trzeba też oglądać złe sztuki. Nie mogłyśmy się bardziej pomylić! Po dwóch godzinach wychodziłyśmy zachwycone, roześmiane od ucha do ucha, nucąc piosenki. Zaznaczmy to od razu - spektakl jest specyficzny, zrealizowany z wykorzystaniem dużej ilości nowoczesnej techniki nie każdemu może się spodobać. Dla nas okazał się wprost idealną podróżą, do wirtualnej krainy po drugiej stronie lustra. Ale zacznijmy od początku.

wszystkie zdjęcia ze strony NT
Trzynastoletnia Aly nie jest szczęśliwa. Nie może znaleźć swojego miejsca w nowej szkole, a próby nawiązania przyjaźni kończą się nieprzyjemnie. W domu nieustannie kłóci się z mamą, tęskni za szalonym ojcem, od którego ta odeszła, po odkryciu jego problemów z internetowym hazardem. Nastolatka najchętniej całe dnie spędzałaby grając na swoim nieodłącznym smartphonie. Gdy na ekranie telefonu pojawia się jej reklama nowej gry, Aly klika zaciekawiona. Jeden ruch palca przenosi ją w świat wonder.landu - miejsca gdzie możesz stworzyć siebie na nowo. I Aly dokładnie to robi. Tworzy swój awatar - Alice, bladą, szczupłą, blondynkę, swoje dokładne przeciwieństwo. Alice lubią wszyscy. W magicznej krainie szybko znajduje wspólny język z grupą dziwnych osobników, w realnym świecie samotników i odludków, zupełnie jak Aly. Razem z zapałem wypełniają kolejne misje i przechodzą na dalsze poziomy. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie surowa dyrektorka szkoły, która konfiskuje Aly telefon i przypadkowo sama wciąga się w grę...

Ten musical jest jak szalona zabawa kalejdoskopem. Coraz to bardziej pomysłowe nawiązania do prozy Lewisa Carola, animacje komputerowe, przebogate, zwariowane kostiumy i przekrój niezwykłych bohaterów. Od Aly i jej jedynego szkolnego kolegi Luke'a (Enyi Okoronkwo), tak samo jak ona nękanego przez popularne dzieciaki, przez dyrektorkę Alice Manxome (Anna Francolini), kochającą kolor czerwony, ojca lubującego się w dziwnych kapeluszach, po szalony zestaw w świecie wirtualnym, gdzie prym wiedzie tajemniczy Kot, odnóża gąsienicy wirują radośnie w wesołym tańcu, a biały królik (Joshua Lacey), jak to określiła Aly jest "kinda cute" (miała rację, królik był bardzo... interesujący).


"wonder.land" nie jest spektaklem dla wszystkich. Może dlatego też nie spodobał się poważnym krytykom i wyrafinowanej teatralnej publiczności. My bawiłyśmy się naprawdę rewelacyjnie, ale nas zachwyciło choćby rozwiązanie fabularne w postaci zombie z sąsiedniej gry, pomagających walczyć ze zbuntowanym awatarem...
Musical jest nieustanną grą z widzem, mrugnięciem do publiczności. Gra konwencją, gra stereotypami, ale robi to wszystko w bardzo nienachalny i przystępny sposób.

Osobny akapit należy się muzyce (w końcu kluczowej części musicalu). Jeśli jesteście fanami twórczości Damona Albarna to naszym zdaniem spektakl jest dla Was pozycją obowiązkowa. Świetne, rytmiczne, łatwo wpadające w ucho utwory, zostają z widzem na długo po spektaklu. Do tego celne, czasem ironiczne słowa (autorstwa Moiry Buffini) i pasująca do wszystkiego choreografia. "I am right", czy "Who's ruining my life" nucimy nadal, marząc, by National Theatre wydał ścieżkę dźwiękową. Musical nie zrobiłby też na nas takiego wrażenia, gdyby nie silny, czysty i mocny głos Lois Chimimby. Jak ona świetnie śpiewa! Wraz z Carly Bawden, odtwórczynią roli Alice, stworzyły fantastyczny zespół. I bez problemu można było uwierzyć, że jedna jest odzwierciedleniem drugiej.


"wonder.land" świetnie sprawdza się na dużej scenie Olivier Theatre. Monumentalne chwilami kostiumy postaci, autorstwa Katriny Lindsay, sprytna scenografia, za którą odpowiada Rae Smith czy rewelacyjne animacje komputerowe (studio 59 Productions) nie odwracają uwagi od samego spektaklu, nie przytłaczają, tylko podkreślają walory poszczególnych scen.

Naprawdę nie mamy pojęcia, dlaczego musical dostał tyle negatywnych opinii. Tak, przesłanie ma prościutkie (świat realny może być równie fajny i ciekawy jak wirtualny), ale przez to bardzo łatwo trafiające do młodszej widowni. A dzieciaki i młodzież tłumnie zgromadzona w teatrze, nagrodziła całość na końcu gromką owacją. Oni bezbłędnie wyłapali wszystkie, oczywiste i mniej oczywiste nawiązania. Jak choćby wspomniany wcześniej królik, poruszający się niemal jak animowany gif, powtarzającą się sekwencją gorączkowych ruchów.


Jeśli więc macie dość klasyki i ochotę na szalone przygody w wirtualnym świecie, albo chcecie zobaczyć jak wyglądają przygody Alicji z 21 wieku, koniecznie wybierzcie się do National Theatre przed 30 kwietnia. Bilety w cenie od 15 do 55 funtów można nadal kupować na stronie teatru.
Radzimy wybrać się do teatru nieco wcześniej i odwiedzić inspirowaną spektaklem wystawę na 1 piętrze. 



piątek, 26 lutego 2016

The Winter's Tale - recenzja po seansie

"The Winter's Tale" to spektakl, którym kompania teatralna sir Kennetha Branagha rozpoczęła jesienią 2015r. swój gościnny, roczny sezon w teatrze Garrick. Rozpoczęła z wielką pompą i do raczej entuzjastycznych recenzji - Kenneth nazwany kiedyś "złotym chłopcem brytyjskiej sceny" powrócił do teatru w fantastycznym towarzystwie znanych i cenionych aktorów. Bilety na spektakle wykupiono na wiele miesięcy przed premierą, a 26 listopada przedstawienie zostało pokazane na żywo w kinach na całym świecie.

źródło
"Zimowa opowieść" jest jedną z ostatnich sztuk Szekspira. Fabuła (podobnie jak w "Peryklesie") przypomina trochę klasyczną telenowelę: Król Sycylii Leontes podejrzewa ciężarną królową Hermionę o romans ze swoim przyjacielem Polixenesem, królem Bohemii. W efekcie królowa trafia do więzienia, gdzie rodzi córeczkę, skazaną na porzucenie, Polixenes ucieka z zaufanym służącym przyjaciela, Leontes coraz bardziej popada w szaleństwo, ignorując wszelkie dowody niewinności żony, nawet słowa wyroczni. Następuje konieczna kara, przeskok w czasie, wiele zakrętów fabularnych aż wreszcie wyczekiwany happy end - umarli okazują się nie do końca umarli, rodzina się jednoczy, miłość króluje, a Paulina, wierna i szczera do bólu dwórka, która do szczęśliwego zakończenia znacznie się przyczyniła, zyskuje wreszcie spokój i pocieszenie.

zdjęcia ze strony produkcji
Kennethowi Branaghowi w roli Leontesa partnerowała Judi Dench jako Paulina. A raczej, trzeba przyznać, przyćmiewała go w każdej scenie. Jej aktorstwo jest bardzo wyważone, pełne klasy, spokojne i wręcz wyciszone a przez to mocne. Na tle przeszarżowanego chwilami Kennetha wyróżniała się tym bardziej. Miranda Raison ("Strangers on a Train") była świetną królową - wyniosłą gdy trzeba, ale też pełną ciepła, piękną i dumną, niezwykle przekonującą. Hadley Fraser jako Poliksenes nie miał zbyt dużo do grania, za to Tom Bateman (Florizel) ponownie miał pecha - po raz kolejny (po "Zakochanym Szekspirze") został przyćmiony, tym razem przez swoją partnerkę, Jessie Buckley w roli Perdity. Aktorsko nie można spektaklowi nic zarzucić - zachwycili mnie zwłaszcza John Dagleish (oszust Autolycus), Jimmy Yuill (młody pasterz), którzy zapewniali tak bardzo potrzebne chwile na śmiech.

Tom Bateman i Jessie Buckley
Bo ta inscenizacja była zaskakująco mroczna i poważna, zwłaszcza jej pierwszy akt. Kenneth Branagh i Rob Ashford jako reżyserzy postarali się by wszystkie brzydkie niuanse historii wydobyć na światło dzienne, sprawiając, że kulminacyjna w pierwszym akcie scena sądu nad biedną Hermioną wywierała tym większe wrażenie. Proces powolnego osuwania się Leontesa w szaleństwo pokazano z niezwykłą dokładnością - nikt z widzów nie mógł mieć wątpliwości odnośnie winy króla. Pięknie całość uzupełniała muzyka - dramatyczna, liryczna lub skoczna i zabawna w scenach wiejskich. Prześliczna, pełna detali scenografia, autorstwa Christophera Orama, zwłaszcza pałac króla Sycylii i bogate kostiumy dodawały całości blasku.

królewska Miranda Raison
A jednak jak dla mnie w spektaklu czegoś zabrakło. Magii teatru może? Całość wydawała się chwilami wręcz zimna. Prawdopodobnie winą należy za to obarczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, niestety praca kamery pozostawiała wiele do życzenia - chaotyczne zbliżenia, przycięty pełny plan, sprawiały że po raz pierwszy na seansie czułam się bardziej jak w czasie oglądania zwykłego filmu kinowego. Nierówny dźwięk przeszkadzał głównie na początku. Ale to był pierwszy ze spektakli na żywo, zrealizowanych dla Kenneth Branagh Theatre Company. Mam ogromną nadzieję, że przy "Romeo i Julii" takich błędów już nie będzie.

Ale największe zarzuty kieruję do autorów napisów polskich - takiego skupiska błędów ortograficznych, gramatycznych i stylistycznych dawno już nie widziałam. Niechlujstwo, które poważnie przeszkadzało w dobrym odbiorze przedstawienia. A na dodatek, po raz pierwszy od dawna, materiały dodatkowe, czyli słowo wstępne sir Kennetha, puszczono w ogóle bez żadnych napisów. Nawet tych oryginalnych.

PS: Słynne opuszczenie sceny za pomocą niedźwiedzia (Exit pursued by a bear) odegrano tym razem w prawdziwie XXI-wiecznym stylu: za pomocą sugestywnego nagrania na wielkim ekranie z tyłu sceny.