"Hamlet" z Benedictem Cumberbatchem rozgrzewał wyobraźnię i serca fanów już od ponad półtora roku. Bilety, do ogromnego wszak Barbicanu, rozeszły się w okamgnieniu. Podobnie rzecz się miała z pierwszymi zapowiedzianymi seansami w cyklu NT Live.
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony NTlive |
Na długo przed premierą, prasa okrzyknęła tę produkcję wydarzeniem
teatralnym roku. Najszybciej wyprzedany spektakl w historii londyńskiego
teatru, całonocne kolejki po bilety i przede wszystkim tłumy podekscytowanych fanów,
dla sporej rzeszy których, było to pierwsze spotkanie z Szekspirem na scenie. I choćby za to, należą się produkcji Sonii Friedman ogromne owacje. Bo cześć tych
fanów nie poprzestanie na Hamlecie. Wróci do Londynu na coś innego, najpierw w
gwiazdorskiej obsadzie, potem: bo sztuka ciekawa, bo reżyser dobry, bo wolny
wieczór, bo tanie bilety. Potem założą bloga teatralnego... wróć, to nie ta opowieść ;)
Ale jaki był ów wyczekiwany i tak szeroko komentowany "Hamlet"? Jeśli miałabym przypinać etykietki -
był najbardziej nierównym "Hamletem" jakiego widziałam. Momenty genialne mieszały się ze
scenami niczym ze szkolnego przedstawienia. Wersy powodujące dreszcze, z
prostą i sztuczną deklamacją.
Rozczarowała mnie część aktorów. Klaudiusz Ciarana Hindsa miał cały czas jeden wyraz twarzy. Wiecznie skrzywiony, niczym nie przypominał szekspirowskiego
mistrza przebiegłości i knucia. O Anastasii Hille w roli Gertrudy, mogę powiedzieć tyle, że była na
scenie. I czasem coś wyszlochała. O Horacym, Rosenkrantzu i Guildensternie wolę nie pisać w ogóle, by sobie nie popsuć humoru do końca. Zwłaszcza, że Horacy to moja ulubiona postać ze sztuki, tu skandalicznie wręcz zepsuta - od pomysłu po wykonanie.
Zatroskany Poloniusz |
Szalona Ofelia |
Na drugim biegunie mamy bladą w pierwszym akcie i absolutnie kradnącą połowę aktu drugiego, Ofelię Sian Brooke. I po obejrzeniu całości, przychylam się do opinii, że jej początkowa nijakość miała tym bardziej uwypuklić moc późniejszego szaleństwa. Piosenki, gesty i łamiący się głos - wszystko to stworzyło przejmujący, pełen rozpaczy obraz. Jedyny moment, gdy w kinie siedziałam na brzeżku fotela, w napięciu wpatrując się w ekran.
Świetny był Poloniusz Jima Nortona.
Zabawny, ale nie przerysowany, grający półtonami, pozwalający wersom
szekspirowskim zrobić swoje. Karl Johnson wcielił się w podwójną rolę: ducha i
grabarza. O ile jego duch niczym się nie wyróżniał - ot przeciętny upiór nawiedzający zamek i nękający syna, o tyle grabarz śpiewający do piszczeli, to prawdziwa perełka.
A Benedict? On też był pełen kontrastów. Słabsze, histeryczne, przeszarżowane sceny miał przeplecione lepszymi, gdzie wyciszony w pełni panował nad sceną. To jest dobry aktor i wyszedł mu niezły Hamlet. Nie z tych najlepszych, ale całkiem przyzwoity. Może, gdyby miał lepszych partnerów, udałoby mu się też bardziej zabłysnąć.
To, co najbardziej zapiera dech w tej produkcji, to scenografia. Es Devlin
przeszła samą siebie i wykorzystała każdy centymetr kwadratowy gigantycznej sceny w Barbicanie. Ogromne pałacowe pomieszczenia, wielkie drzwi,
dekoracje przemyślane w najdrobniejszych detalach. Często żałowałam, że kamera tak rzadko pokazywała pełen plan, skupiając się raczej na głównym bohaterze.
Nie wiem, co myśleć o reżyserii Lyndsey Turner. Ponownie moc
kontrastów: pył i ziemia zaściełające scenę w drugiej części; mocny koniec
pierwszej; sztuka w sztuce, grana w prawdziwym mini teatrze - to
pozytywy. Ale decyzja, by w czasie niektórych monologów Hamleta światło skupiało się tylko na nim, gdy reszta obsady porusza się w półmroku, w zwolnionym tempie, dla mnie było raczej pustym efektownym chwytem, niż zabiegiem mającym pokazać głębię tekstu.
Hamlet będzie grany w Barbicanie do końca miesiąca. Ponoć po dzienne bilety wystarczy ustawić się o 4 rano :) W Polsce retransmisję spektaklu będzie można zobaczyć w listopadzie i grudniu w cyklu "Sztuka brytyjska na wielkim ekranie" w sieci Multikino.