środa, 3 lutego 2016

Homecoming - recenzja

Ponurym domem znajdującym się gdzieś na przedmieściach Londynu niepodzielnie rządzi Max. Brutal i furiat z jednakową pogardą i złośliwością traktuje swojego młodszego brata, Sama ("najlepszy szofer w Londynie, wszyscy zawsze proszą bym to ja ich woził") oraz dwóch synów: młodego Joeya, niezbyt rozgarniętego boksera, i Lenny'ego, prowadzącego tajemnicze interesy. Panowie od lat żyją w dusznej atmosferze wzajemnej niechęci i pretensji. Kruchą równowagę burzy niespodziewanie pojawienie się najstarszego z synów Maxa, Teddy'ego. Ten odnoszący sukcesy naukowiec - filozof od dawna mieszka w Ameryce i nie utrzymuje kontaktów z rodziną. Do tego stopnia, że ani ojciec ani bracia nie mieli pojęcia, iż sześć lat wcześniej ożenił się z piękną Ruth, która teraz towarzyszy mężowi. 
Tytułowy powrót do domu stanie się iskrą, która rozpali w mieszkańcach dawno zapomniane animozje i wyciągnie na światło dzienne wszystkie brudne sprawki. 

źródło
Harold Pinter napisał "Homecoming", jako obraz skomplikowanych stosunków rodzinnych. I dokładnie to pokazuje adaptacja. Pajęczą sieć połączeń i zależności pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny, często splątanych i groteskowych. Tak naprawdę nikogo z bohaterów nie można polubić, trudno komuś kibicować. Zresztą autor umieścił postaci w takim układzie i sytuacji, w której nie można mówić o zwycięzcy.  To, co łączy bohaterów, to w większości przypadków pogarda i nienawiść. Prawdziwa niewinność jest tylko ułudą, kolejną zakładaną maską. Aż chciałoby się rzec "wszystko jest pozorem".

zdjęcia ze spektaklu stąd
Istnieją sztuki dobrze dziwne, źle dziwne i dziwnie dziwne, a "Homecoming" to ta trzecia kategoria. Bazując na materiałach promocyjnych można sądzić, że to zwykły dramat rodzinny, a jednak biedny widz dostaje coś zupełnie innego niż oczekiwał. Przynajmniej my dostałyśmy.
Jamie Lloyd z jednej strony postawił na prostotę scenografii (scena z zaledwie kilkoma meblami, czerwone linie wytyczające granice pokoju, w którym toczy się cała akcja), z drugiej na efekty świetlne i intensywną muzykę. Nagłe, oślepiające rozbłyski i zapadająca po nich absolutna ciemność. Dudnienie bębnów, podkreślające napięcie niektórych scen i cisza, w której można było usłyszeć oddechy aktorów. Wszystko to stworzyło prawdziwie niepokojącą, pełną kontrastów mieszankę.


Mimo iż sztuka ma już pięćdziesiąt lat, adaptacja w teatrze Trafalgar pokazuje, że to utwór nadal na wskroś współczesny. Choć zarówno meble jak i stroje bohaterów zdają się pasować bardziej do lat 60 XX wieku niż do teraźniejszości, gra aktorów nie pozostawia wątpliwości, że nie jesteśmy świadkami nostalgicznej wyprawy w przeszłość.
Świetnie dobrana obsada sprawiła, że nie możemy przestać myśleć o tym spektaklu, wciąż starając się zrozumieć, co tak właściwie zobaczyłyśmy. Każda z postaci miała swoje pięć minut. Każda dała się zapamiętać, każda odcisnęła swoje piętno na adaptacji. Na nas największe wrażenie wywarli Gemma Chan i John Simm, jako Ruth i Lenny. Ona zjawiskowo piękna, on chwilami wręcz groteskowo nieprzyjemny.


Ruth, poniekąd żona-trofeum, nieśmiała i zagubiona w pierwszym akcie, przechodzi całkowitą metamorfozę w akcie drugim. W interpretacji Gemmy to nie bierny podmiot męskich fantazji, kobieta, która da się wykorzystać do realizacji cudzych pragnień. To postać powoli odkrywająca czego chce i definiująca siebie na nowo - w sposób taki, jaki jej samej i tylko jej samej odpowiada. Nie zważa na moralność czy przyzwoitość. Musimy przyznać, że wystarczyło jej jedno spojrzenie, jeden gest, zwykłe powolne założenie nogi na nogę, a cały teatr zamierał w napięciu.
Lenny bardzo stara się zdystansować od reszty rodziny, pokazać, że jest od nich lepszy, nie szanuje ojca ani wujka, młodszego brata traktuje z pełną politowania pobłażliwością. I do samego końca jest przeświadczony, że to on ma ostatnie słowo.
John Simm jest niezwykle charyzmatyczny, niepokojąco niezrównoważony, a chwilami wręcz zwyczajnie zły. Takim złem, które czai się w nic nie znaczących słowach, w diabolicznym uśmiechu, w odrażającym działaniu, skrytym za pozorną troską. Lenny przypominał nam chwilami Harolda Saxona, w chwilach największego triumfu. Fani serialu "Doctor Who", wiedzą dokładnie, co mamy na myśli.


Wyszłyśmy z teatru z mieszanymi uczuciami. Ze wszystkich sztuk Pintera, ta najmniej do nas przemówiła, ale chętnie zobaczyłybyśmy ją jeszcze raz, za to w innej reżyserii. Jamie Lloyd i jego wizje nie zawsze nas przekonują. Czasem spektakle zachwycają, jak "The Ruling Class", czasem rozczarowują jak "Richard III". W "Homecoming", na pewno podziwiamy konsekwencję z jaką przedstawienie zrealizowano i zagrano oraz niesamowity, pełen napięcia finał. 


"Homecoming" będzie grane w teatrze Trafalgar Studios do 13 lutego. Bilety można kupować np. na stronie ATG.