Ponurym domem znajdującym się gdzieś na przedmieściach Londynu niepodzielnie rządzi Max. Brutal i furiat z jednakową pogardą i złośliwością traktuje swojego młodszego brata, Sama ("najlepszy szofer w Londynie, wszyscy zawsze proszą bym to ja ich woził") oraz dwóch synów: młodego Joeya, niezbyt rozgarniętego boksera, i Lenny'ego, prowadzącego tajemnicze interesy. Panowie od lat żyją w dusznej atmosferze wzajemnej niechęci i pretensji. Kruchą równowagę burzy niespodziewanie pojawienie się najstarszego z synów Maxa, Teddy'ego. Ten odnoszący sukcesy naukowiec - filozof od dawna mieszka w Ameryce i nie utrzymuje kontaktów z rodziną. Do tego stopnia, że ani ojciec ani bracia nie mieli pojęcia, iż sześć lat wcześniej ożenił się z piękną Ruth, która teraz towarzyszy mężowi.
Tytułowy powrót do domu stanie się iskrą, która rozpali w mieszkańcach dawno zapomniane animozje i wyciągnie na światło dzienne wszystkie brudne sprawki.
![]() |
źródło |
Harold Pinter napisał "Homecoming", jako obraz skomplikowanych stosunków rodzinnych. I dokładnie to pokazuje adaptacja. Pajęczą sieć połączeń i zależności pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny, często splątanych i groteskowych. Tak naprawdę nikogo z bohaterów nie można polubić, trudno komuś kibicować. Zresztą autor umieścił postaci w takim układzie i sytuacji, w której nie można mówić o zwycięzcy. To, co łączy bohaterów, to w większości przypadków pogarda i nienawiść. Prawdziwa niewinność jest tylko ułudą, kolejną zakładaną maską. Aż chciałoby się rzec "wszystko jest pozorem".
Istnieją sztuki dobrze dziwne, źle dziwne i dziwnie dziwne, a "Homecoming" to ta
trzecia kategoria. Bazując na materiałach promocyjnych można sądzić, że to zwykły dramat rodzinny, a jednak biedny widz dostaje coś zupełnie innego niż oczekiwał. Przynajmniej my dostałyśmy.
Jamie Lloyd z jednej strony postawił na prostotę scenografii (scena z zaledwie kilkoma meblami, czerwone linie wytyczające granice pokoju, w którym toczy się cała akcja), z drugiej na efekty świetlne i intensywną muzykę. Nagłe, oślepiające rozbłyski i zapadająca po nich absolutna ciemność. Dudnienie bębnów, podkreślające napięcie niektórych scen i cisza, w której można było usłyszeć oddechy aktorów. Wszystko to stworzyło prawdziwie niepokojącą, pełną kontrastów mieszankę.
Mimo iż sztuka ma już pięćdziesiąt lat, adaptacja w teatrze Trafalgar pokazuje, że to utwór nadal na wskroś współczesny. Choć zarówno meble jak i stroje bohaterów zdają się pasować bardziej do lat 60 XX wieku niż do teraźniejszości, gra aktorów nie pozostawia wątpliwości, że nie jesteśmy świadkami nostalgicznej wyprawy w przeszłość.
Świetnie dobrana obsada sprawiła, że nie możemy przestać myśleć o tym spektaklu, wciąż starając się zrozumieć, co tak właściwie zobaczyłyśmy. Każda z postaci miała swoje pięć minut. Każda dała się zapamiętać, każda odcisnęła swoje piętno na adaptacji. Na nas największe wrażenie wywarli Gemma Chan i John Simm, jako Ruth i Lenny. Ona zjawiskowo piękna, on chwilami wręcz groteskowo nieprzyjemny.
![]() |
zdjęcia ze spektaklu stąd |
Jamie Lloyd z jednej strony postawił na prostotę scenografii (scena z zaledwie kilkoma meblami, czerwone linie wytyczające granice pokoju, w którym toczy się cała akcja), z drugiej na efekty świetlne i intensywną muzykę. Nagłe, oślepiające rozbłyski i zapadająca po nich absolutna ciemność. Dudnienie bębnów, podkreślające napięcie niektórych scen i cisza, w której można było usłyszeć oddechy aktorów. Wszystko to stworzyło prawdziwie niepokojącą, pełną kontrastów mieszankę.
Mimo iż sztuka ma już pięćdziesiąt lat, adaptacja w teatrze Trafalgar pokazuje, że to utwór nadal na wskroś współczesny. Choć zarówno meble jak i stroje bohaterów zdają się pasować bardziej do lat 60 XX wieku niż do teraźniejszości, gra aktorów nie pozostawia wątpliwości, że nie jesteśmy świadkami nostalgicznej wyprawy w przeszłość.
Świetnie dobrana obsada sprawiła, że nie możemy przestać myśleć o tym spektaklu, wciąż starając się zrozumieć, co tak właściwie zobaczyłyśmy. Każda z postaci miała swoje pięć minut. Każda dała się zapamiętać, każda odcisnęła swoje piętno na adaptacji. Na nas największe wrażenie wywarli Gemma Chan i John Simm, jako Ruth i Lenny. Ona zjawiskowo piękna, on chwilami wręcz groteskowo nieprzyjemny.
Ruth, poniekąd żona-trofeum, nieśmiała i zagubiona w pierwszym akcie, przechodzi całkowitą metamorfozę w akcie drugim. W interpretacji Gemmy to nie bierny podmiot męskich fantazji, kobieta, która da się wykorzystać do realizacji cudzych pragnień. To postać powoli odkrywająca czego chce i definiująca siebie na nowo - w sposób taki, jaki jej samej i tylko jej samej odpowiada. Nie zważa na moralność czy przyzwoitość. Musimy przyznać, że wystarczyło jej jedno spojrzenie, jeden gest, zwykłe powolne założenie nogi na nogę, a cały teatr zamierał w napięciu.
Lenny bardzo stara się zdystansować od reszty rodziny, pokazać, że jest od nich lepszy, nie szanuje ojca ani wujka, młodszego brata traktuje z pełną politowania pobłażliwością. I do samego końca jest przeświadczony, że to on ma ostatnie słowo.
John Simm jest niezwykle charyzmatyczny, niepokojąco niezrównoważony, a chwilami wręcz zwyczajnie zły. Takim złem, które czai się w nic nie znaczących słowach, w diabolicznym uśmiechu, w odrażającym działaniu, skrytym za pozorną troską. Lenny przypominał nam chwilami Harolda Saxona, w chwilach największego triumfu. Fani serialu "Doctor Who", wiedzą dokładnie, co mamy na myśli.
Lenny bardzo stara się zdystansować od reszty rodziny, pokazać, że jest od nich lepszy, nie szanuje ojca ani wujka, młodszego brata traktuje z pełną politowania pobłażliwością. I do samego końca jest przeświadczony, że to on ma ostatnie słowo.
John Simm jest niezwykle charyzmatyczny, niepokojąco niezrównoważony, a chwilami wręcz zwyczajnie zły. Takim złem, które czai się w nic nie znaczących słowach, w diabolicznym uśmiechu, w odrażającym działaniu, skrytym za pozorną troską. Lenny przypominał nam chwilami Harolda Saxona, w chwilach największego triumfu. Fani serialu "Doctor Who", wiedzą dokładnie, co mamy na myśli.
Wyszłyśmy z teatru z mieszanymi uczuciami. Ze wszystkich sztuk Pintera, ta najmniej do nas przemówiła, ale chętnie zobaczyłybyśmy ją jeszcze raz, za to w innej reżyserii. Jamie Lloyd i jego wizje nie zawsze nas przekonują. Czasem spektakle zachwycają, jak "The Ruling Class", czasem rozczarowują jak "Richard III". W "Homecoming", na pewno podziwiamy konsekwencję z jaką przedstawienie zrealizowano i zagrano oraz niesamowity, pełen napięcia finał.
"Homecoming" będzie grane w teatrze Trafalgar Studios do 13 lutego. Bilety można kupować np. na stronie ATG.