wtorek, 29 grudnia 2015

The Ruling Class - recenzja

13 Earl Gurney nie żyje. Niech żyje 14 Earl Gurney!
No... niezupełnie. 

wszystkie zdjęcia ze strony spektaklu
Głównym bohaterem sztuki Petera Barnesa jest Jack Arnold Alexander Tancred Gurney, który po nagłej śmierci ojca powinien przejąć tytuł i związane z nim obowiązki. Jest tylko jeden problem - Jack uważa się za Boga. To niezbyt podoba się reszcie rodziny. Chcąc ratować honor rodu, wuj Jacka postanawia ożenić bratanka z własną kochanką. Gdy tylko na świecie pojawi się dziedzic - ubezwłasnowolnić earla, zamknąć w szpitalu i przejąć kontrolę nad majątkiem, tytułem i dziedzicem. Plan może i dobry, ale na przeszkodzie stają: żona, kochanka, która zaczyna lubić swojego nowego małżonka, lekarz Jacka oraz powrót do zdrowia (przynajmniej częściowy) samego zainteresowanego. 
Tak, bardzo pobieżnie, można by streścić sztukę Petera Barnesa, wystawianą na początku roku w teatrze Trafalgar.



Na scenie działo się dużo i intensywnie. Nastrój zmieniał się błyskawicznie: komedia, dramat rodzinny, satyra polityczna, horror. Adaptacja Jamiego Lloyda często balansowała na krawędzi, czy wręcz przekraczała wytrzymałość niektórych widzów - siedzący obok mnie panowie po przerwie już nie wrócili. Mnie sztuka zachwyciła. Podobała się także krytykom i zebrała dobre, przeważnie 4 gwiazdkowe recenzje. 


Oczywiście największą uwagę przyciągał grający Jacka James McAvoy i słusznie. Był wspaniały. Przyznam, że zaskoczyła mnie nominacja do Oliviera, którą otrzymał tak niedłgo po premierze, ale po zobaczeniu spektaklu, nie miałam już żadnych obiekcji. James po prostu błyszczał. Czy to jako radosny, przepełniony miłością Jack w pierwszej części, czy mroczny, wyniosły arystokrata w drugiej. Kroku dzielnie dotrzymywała mu reszta obsady, ale tak naprawdę, po upływie kilku miesięcy, to właśnie kreację McAvoya pamiętam najlepiej. 
Minusem, ale to już bardziej problem sztuki niż inscenizacji, było dla mnie to, że właściwie nie mogłam tak naprawdę polubić żadnej z postaci. Każdy miał "trupa w szafie", nikt nie był niewinny, zasługujący na "zwycięstwo". A zakończenie, cóż zakończenie mnie nieco zmroziło.   
I pomyśleć, że początkowo wcale nie chciałam na to iść...