"Borys Godunow" to jedyna kompletna
opera Modesta Musorgskiego, jedno z najwspanialszych dzieł na
bas-baryton. Funkcjonuje ona w dwóch wersjach -
pierwszej, z 1869 roku, takiej jak ją pomyślał kompozytor i drugiej, z 1872
roku, przerobionej pod wpływem braku akceptacji pierwowzoru, z dodanymi
scenami i bohaterami. Tym razem w londyńskim Royal Opera House,
postanowiono wystawić oryginał, w reżyserii Richarda Jonesa, pod
batutą Antonio Pappano, a z rolą cara Borysa, po raz pierwszy w
karierze, zmierzył się wspaniały Bryn Terfel. 21 marca przedstawienie
było transmitowane na żywo w kinach na całym świecie, w tym w Polsce.
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony produkcji |
Ponieważ
w kinie byłam ponownie z przyjaciółką, Aliną Podkowińską, jedynym wielkim miłośnikiem opery w moim otoczeniu, to właśnie jej oddam głos.
Muszę przyznać, że uczestniczenie w seansach z osobą, która wie o operze niesamowicie dużo,
wyłapuje różne nawiązania i dzieli się przemyśleniami, dodaje
całemu doświadczeniu uroku.
Myślę, że "Borys Godunow" to opera o formach społecznych. Jakby to napisał Włoch, a nawet Francuz czy Anglik, to Borys byłby albo bohaterem po szekspirowsku tragicznym, albo dobrym człowiekiem, którego absolutna władza jednak absolutnie korumpuje. Ale to jest Musgorski i Rosja - więc to jest opera, w której dramat Borysa jest dramatem prywatnym, ale całość nie ma wpływu na to, co dzieje "na zewnątrz", za drzwiami pałacu. Lud chodzi obdarty, nie wie, kto właściwie jest przy władzy, kogo wybierać czy nie wybierać, śni sobie o carewiczu-Dymitrze, co przybędzie na białym koniu, ale to tylko bajka.
I nie ma znaczenia, czy na tronie siedzi taki, co chce dobrze i nawet coś robi, czy kukła-Fiodor, czy szaleniec-Iwan Groźny. Stąd też tyle osób w libretcie - pijący mnisi (w wersji z 1972, to oni później zachęcają lud do pójścia za carewiczem-Dymitrem; idealni przywódcy ludowi); stójkowy, co z knutem biega i każe krzyczeć "Boże chroń cara", choć sam nie rozumie wiele więcej, niż ci, co mają wołać; prystawi, co czytać nie umieją, ale uwierzą na jedno słowo w to, co ktoś inny przeczyta; nawet bojarzy, którzy coś by tam chcieli, ale mogą co najwyżej intrygować na boku, bo historii nie zmienią, co najwyżej zamienią jednego cara na drugiego. No i wreszcie - jurodiwy, święty człowiek, biedaczek obrabowany z ostatniej kopiejki, co nie chce modlić się za cara mordercę - i ten święty człek rzuca słowa "zamorduj te dzieciaki tak, jak zamordowałeś Dymitra, carze kochany".
W wersji z 1872 operę kończyła sceną buntu pod Kromami, gdzie chłopska tłuszcza niemal nie rozszarpywała bojara i jezuitów Dymitra - i to był ten akcent "gniewu ludu". Rzekłabym, że akcent z 1869 lepszy, bo mniej masowy, bardziej prywatny, ale problem w tym, że on ginie w natłoku innych wydarzeń. Przecież już zaraz Borys nam pięknie szaleje i umiera... i znaczenie jurodiwego rozmywa się w ogólnym dramacie człowieka. Można czasem gdybać, że przyjdzie Dymitr i się coś zmieni (zwłaszcza w wersji z 1972, gdzie wątek Dymitra jest rozbudowany o akt "polski" i Dymitr jest faktycznie fabularną przeciwwagą dla Borysa) - ale wiadomo, że to tylko mrzonki. W wersji którą oglądaliśmy w transmisji, reżyser wyraźnie pokazał, że jedyne co się zmieni, to kto będzie trzymał nóż, a kto da gardło. Tylko tyle i aż tyle. A czy na tronie siedzi Borys "chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze" czy Dymitr "klękajcie narody, bo państwo to ja" - to jedynie kosmetyka. I jak są opery "na sopran", na "sopran z basem", na tercet czy na kwartet - to "Borys Godunow" jest chyba operą na chór.
Obie nas zachwyciła pewna prostota realizacyjna. Scenografia Miriam
Buether nie podkreślała na siłę "rosyjskości", nie było stojących
wszędzie samowarów i epatowania ikonami, pozostały tylko akcenty:
kolorystyka ścian, portrety i niektóre stroje (zwłaszcza szaty
koronacyjne). Bez nazbyt rozbudowanych kostiumów, za które odpowiadała
Nicky Gillibrand, akcja działa się tylko ogólnie w Rosji, ale równie dobrze nigdzie.
Urzekło nas kilka sympatycznych chwytów
scenicznych: ekspresowe wieszanie portretów cara Borysa w karczmie,
mapa, na której Rosja czerwienią spływa, to, że Borys na początku ubrany
jest jak bojar, że lud wraz z trwaniem rządów cara, staje się coraz
bardziej obdarty. Całość była doskonale wyważona i chwilami wręcz
dyskretna w swojej prostocie. Brak było rozbuchania, ani tradycyjnego,
ani współczesnego - innymi słowy, reżyser nie przytłoczył opery swą
bujna osobowością.
Na
zakończenie warto wspomnieć o drobiazgu, na który nie zwrócili uwagi
krytycy zagraniczni, a który u nas był dość widoczny - akcent śpiewaków.
Bryn Terfl w materiale początkowym mówił, jak bardzo walczy ze
słowiańskim "l", by brzmiało jak trzeba, ale tak naprawdę najpiękniej po
rosyjsku śpiewał stary mnich Pimen (Ain Anger), Estończyk. Wyraźnie,
czysto i z charakterystycznym miękkim zaśpiewem - napisy angielskie nie
były potrzebne.
Całość
została zrealizowana pierwszorzędnie, jak każda transmisja z ROH. Z
ciekawą konferansjerką Katie Derham, wywiadem z Dianną Damrau,
zapowiadającym "Łucję z Lammermooru", filmem z przygotowań do
wystawienia z Brynem Terflem i Antonio Pappano. W samym przedstawieniu
tylko czasem przeszkadzały nadmierne zbliżenia, zamiast większej ilości
szerokich planów.
W ROH opera wystawiana będzie jeszcze do 5 kwietnia.
W ROH opera wystawiana będzie jeszcze do 5 kwietnia.