piątek, 14 października 2016

The Merchant of Venice - recenzja po seansie Globe on Screen

Adaptacja "Kupca weneckiego", którą mieliśmy przyjemność wczoraj zobaczyć w kinach, okazała się wielkim sukcesem na Wyspach. Po sezonie w Globe, pojechała w trasę (nawet za ocean), po czym znów wróciła na londyńską scenę (i gości na niej do jutra). My oglądaliśmy przedstawienie zarejestrowane w 2015 roku.

wszystkie zdjecia pochodzą z fb produkcji
Portia, zamożna dziedziczka Belmontu, ma problem - ojciec utrudnił jej wyjście za mąż, stawiając przed zalotnikami zadanie - łamigłówkę. Zwycięzca zdobędzie jej rękę, przegrany nie dostanie nic, a straci o wiele więcej. W Wenecji, centrum konsumpcji, spekulacji i długów, oczarowany Portią Bassanio pożycza pieniądze od swojego przyjaciela, Antonia, aby sfinansować swoją próbę. Antonio z kolei bierze pożyczkę od lichwiarza Shylocka. Kredyt zostanie spłacony, kiedy statki Antonia wrócą do miasta. Jeśli natomiast statki nie wrócą, a pieniądze nie zostaną zwrócone, Antonio odda Shylockowi funt swojego ciała. Statki, oczywiście nie wracają, a termin spłaty długu mija…

Tyle z oficjalnego opisu sztuki. Ten spektakl jednak jest trochę inny. Reżyser Jonathan Munby, nie zmieniając tekstu oryginału, poprowadził swoich bohaterów tak, że zapiekła złość Shylocka zdaje nam się w pełni usprawiedliwiona. Widzowie rozumieją jego żal i chęć zemsty, znacznie lepiej niż dość nijakiego "dobrego" ale pełnego uprzedzeń i poczucia wyższości kupca Antonia. Shylock (fenomenalny Jonathan Pryce) przez sam fakt bycia Żydem jest dla innych postaci tym gorszym, automatycznym złym. Traktują go z góry i pogardliwie, zanim jeszcze cokolwiek im zrobił. Antonio prosi go o pieniądze z obrzydzeniem, tylko delikatnie zasugerowana, bardziej niż przyjacielska, miłość do Bassiana każe mu się zwrócić do lichwiarza. Niby układa warunki, a jednak jest tak pełen zdegustowania, dla jakby nie było, partnera w interesach, że naprawdę trudno się dziwić reakcjom Shylocka. Zwłaszcza, że w domu czeka go kolejna niemiła niespodzianka - jego córka Jessika, wybrała miłość chrześcijanina, Lorenza, uciekła pozbawiając ojca złota i klejnotów. Czyż można się dziwić załamanemu, wyśmiewanemu mężczyźnie, że chwyta się jedynej nadziei na zemstę na swoich oprawcach?



To jeden z wątków przedstawienia - ten cięższy. Drugi, lżejszy i zabawniejszy, to losy Portii i jej zalotników, fantastycznie zagrane przez Rachel Pickup i Dorotheę Myer-Bennett jako dziedziczkę i jej dwórkę/powiernicę Neryssę. Oddane sobie, ironiczne, inteligentne i złośliwe. Łatwo można było przez chwilę zapomnieć o wenecjańskiej historii, zaśmiewając się z nieudolnych prób zalotników w Belmoncie. Jednak oba wątki wkrótce się splatają za sprawą bohaterów. I tu dla mnie tkwi wielka siła spektaklu. Bo nadal się czasem śmiejemy, nadal bywa zabawnie, ale jednak coraz bardziej czujemy, że coś jest bardzo nie tak, że śmiech staje się reakcja obronną i jest równie niewłaściwy jak "sprawiedliwe" działania postaci. Bo w tekście fortel w czasie procesu, przez który Shylock traci absolutne wszystko, jest pochwałą żywego umysłu Portii i zwycięstwa miłości i przyjaźni nad złością. W spektaklu oglądamy stopniowe upokarzanie starego Żyda i odbieranie mu po kawałeczku najmniejszej iskry nadziei. A ostateczny wyrok zabiera mu nawet najważniejszą rzecz - jego wiarę.

To pierwszy spektakl z teatru Globe jaki widziałam, który nie kończy się sceną wspólnego tańca. Zamiast tego mamy przejmujący lament Jessiki, przechodzący w kościelną pieśń, procesję i chrzciny złamanego, ostatecznie pokonanego, zrozpaczonego Shylocka. 


Jessika, grana przez córkę Jonathana Pryce, Phoebe to jeden z punktów przedstawienia, co do którego mam mieszane uczucia. Zagrana była świetnie, jej udawanie szczęścia, coraz bardziej rosnąca świadomość, że długo i szczęśliwie wcale takie szczęśliwe nie jest, a wybranek tak idealny jak myślała, wszystko to pokazano bez przeszarżowania. Ale jednocześnie czegoś w jej postaci zabrakło - pełniejszego pomysłu, dokładniejszego zdefiniowania? Za to jej śpiew z ostatniej sceny uciszył cały teatr i kino, wywoływał dreszcze i nie pozwalał o sobie zapomnieć jeszcze przez długie godziny po spektaklu.

Techniczna strona spektaklu była bez zarzutu. Praca kamery, światło, muzyka, przepiękne kostiumy z epoki i prościutka scenografia, wszystko idealnie współgrało. Także napisy były przygotowane starannie i bezbłędnie.
A 14 listopada ponownie zapraszamy do teatru Globe na ekranach kin, na spotkanie z królem Ryszardem II.