Adaptacja "Kupca weneckiego", którą mieliśmy przyjemność wczoraj zobaczyć w kinach, okazała się wielkim sukcesem na Wyspach. Po sezonie w Globe, pojechała w trasę (nawet za ocean), po czym znów
wróciła na londyńską scenę (i gości na niej do jutra). My oglądaliśmy przedstawienie zarejestrowane w 2015 roku.
wszystkie zdjecia pochodzą z fb produkcji |
Portia, zamożna dziedziczka Belmontu, ma problem - ojciec utrudnił jej wyjście za mąż, stawiając przed zalotnikami zadanie - łamigłówkę. Zwycięzca zdobędzie jej rękę, przegrany nie dostanie nic, a straci o wiele więcej. W Wenecji, centrum konsumpcji, spekulacji i długów, oczarowany Portią Bassanio pożycza pieniądze od swojego przyjaciela, Antonia, aby sfinansować swoją próbę. Antonio z kolei bierze pożyczkę od lichwiarza Shylocka. Kredyt zostanie spłacony, kiedy statki Antonia wrócą do miasta. Jeśli natomiast statki nie wrócą, a pieniądze nie zostaną zwrócone, Antonio odda Shylockowi funt swojego ciała. Statki, oczywiście nie wracają, a termin spłaty długu mija…
Tyle z oficjalnego opisu sztuki. Ten spektakl jednak jest trochę inny. Reżyser Jonathan Munby, nie zmieniając tekstu oryginału, poprowadził swoich bohaterów tak, że zapiekła złość Shylocka zdaje nam się w pełni usprawiedliwiona. Widzowie rozumieją jego żal i chęć zemsty, znacznie lepiej niż dość nijakiego "dobrego" ale pełnego uprzedzeń i poczucia wyższości kupca Antonia. Shylock (fenomenalny Jonathan Pryce) przez sam fakt bycia Żydem jest dla innych postaci tym gorszym, automatycznym złym. Traktują go z góry i pogardliwie, zanim jeszcze cokolwiek im zrobił. Antonio prosi go o pieniądze z obrzydzeniem, tylko delikatnie zasugerowana, bardziej niż przyjacielska, miłość do Bassiana każe mu się zwrócić do lichwiarza. Niby układa warunki, a jednak jest tak pełen zdegustowania, dla jakby nie było, partnera w interesach, że naprawdę trudno się dziwić reakcjom Shylocka. Zwłaszcza, że w domu czeka go kolejna niemiła niespodzianka - jego córka Jessika, wybrała miłość chrześcijanina, Lorenza, uciekła pozbawiając ojca złota i klejnotów. Czyż można się dziwić załamanemu, wyśmiewanemu mężczyźnie, że chwyta się jedynej nadziei na zemstę na swoich oprawcach?
To pierwszy spektakl z teatru Globe jaki widziałam, który nie kończy się sceną wspólnego tańca. Zamiast tego mamy przejmujący lament Jessiki, przechodzący w kościelną pieśń, procesję i chrzciny złamanego, ostatecznie pokonanego, zrozpaczonego Shylocka.
Jessika, grana przez córkę Jonathana Pryce, Phoebe to jeden z punktów przedstawienia, co do którego mam mieszane uczucia. Zagrana była świetnie, jej udawanie szczęścia, coraz bardziej rosnąca świadomość, że długo i szczęśliwie wcale takie szczęśliwe nie jest, a wybranek tak idealny jak myślała, wszystko to pokazano bez przeszarżowania. Ale jednocześnie czegoś w jej postaci zabrakło - pełniejszego pomysłu, dokładniejszego zdefiniowania? Za to jej śpiew z ostatniej sceny uciszył cały teatr i kino, wywoływał dreszcze i nie pozwalał o sobie zapomnieć jeszcze przez długie godziny po spektaklu.
Techniczna strona spektaklu była bez zarzutu. Praca kamery, światło, muzyka, przepiękne kostiumy z epoki i prościutka scenografia, wszystko idealnie współgrało. Także napisy były przygotowane starannie i bezbłędnie.
A 14 listopada ponownie zapraszamy do teatru Globe na ekranach kin, na spotkanie z królem Ryszardem II.