piątek, 4 listopada 2016

Cymbeline - recenzja po seansie

Wczoraj, dzięki współpracy British Council i Multikino mogliśmy obejrzeć kolejny spektakl Royal Shakespeare Company, tym razem "Cymbeline" z Gillian Bevan w tytułowej roli, zarejestrowany w Stratford upon Avon. 
 
Zazwyczaj w tym miejscu streszczamy krótko sztukę: kto z kim i dlaczego. W przypadku "Cymbeline" mnogość wątków i zawirowań akcji sprawia, że trudno jest w kilku zdaniach opisać, o co tak właściwie w przedstawieniu chodziło.
W wielkim skrócie - Cymbeline jest królową podzielonej Brytanii. Kiedy Imogen, jej jedynaczka, poślubia w tajemnicy swoją młodzieńczą miłość, biednego acz prawego Posthumusa, rozwścieczona Cymbeline, dodatkowo podjudzana przez męża, wypędza zięcia. Następuje wiele nieszczęść i nieporozumień, kłamstw i pozornych zdrad, wojna wkracza do Brytanii, ale ponieważ Cymbeline jest komedią, na końcu wszyscy (no, prawie) żyją długo i szczęśliwie.  

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony produkcji
Reżyserująca spektakl Melly Still, w wywiadzie przed seansem, przyznała się do dużej swobody interpretacyjnej - przede wszystkim z tytułowego bohatera szekspirowskiego zrobiła bohaterkę. Królowa zamiast króla zmienia dynamikę, zwłaszcza finałowej sceny. "Cymbeline" jest sztuką trudną, dość rzadko wystawianą. Nagromadzenie wydarzeń, splątanie wątków sprawia, że publiczność nie darzy jej obecnie zbyt ciepłymi uczuciami.  
I mówiąc szczerze, zupełnie nie mam pojęcia dlaczego.  
Bo tak naprawdę "Cymbeline" (podobnie jak w mniejszym stopniu "Perykles") to nic innego, jak XVII wieczna telenowela. Wszelkie Zbuntowane Anioły czy inne Isaury są tylko i wyłącznie rozwiniętymi wersjami tego, co wczoraj mogliśmy obejrzeć. Bo czegóż też tam nie było? Dzieci porwane za młodu, uznane za zmarłe, nikczemny diuk trujący w sekrecie konkurentów do tronu, dobra zielarka podmieniająca truciznę, przebieranie się za mężczyznę, fałszywe świadectwa, zraniona niewinność, zbrukana cnota, pościgi, bitwy, pojedynki, a nawet przerażająco realna, odcięta głowa (i reszta zakrwawionego ciała).
 
Krytykom spektakl nie przypadł do gustu - oskarżali, że więcej w nim reżysera niż Szekspira, narzekali na patos i zbędność niektórych scen (papierowe ludziki spadające z sufitu), na nawiązania do Brexitu. Ja jednak postanowiłam zrobić to, o co poprosiła reżyserka - odłożyłam analizowanie na bok i zwyczajnie dałam się porwać historii. I naprawdę nie żałowałam. Kilka razy wątpiłam, co tak w zasadzie oglądam, ale monumentalny finał, gdzie wszystkie, ale to absolutnie wszystkie wątki znalazły swoje rozwiązania, wynagrodził wszystko. 
 

Całość zagrana była przyzwoicie. Ze świetną Gillian Bevan jako królową, wiarygodną Bathan Cullinane w roli Imogeny, przerysowanym, ale bardzo zabawnym Marcusem Griffithsem, jako Klotenem. I tylko jak dla mnie Hiran Abeysekera, jako romantyczny kochanek Posthumus wypadł mało przekonująco. Reszta obsady radziła sobie lepiej lub gorzej, ale nikt nie odstawał. 
 
Jak to w RSC, bardzo dobra była muzyka grana na żywo, a także piosenki w dość zaskakujących aranżacjach. Postapokaliptyczna scenografia i podobne w stylistyce kostiumy tylko dopełniały wrażenie celowego chaosu. Podobało mi się pień cedru w centrum oraz multimedialne panele z tyłu sceny, co pozwalało na wykorzystanie animacji komputerowych w spektaklu. Gdy była mowa o inwazjach, widzieliśmy mapy ze strzałkami pokazującymi ruchy wojsk. Gdy akcja przenosiła się do Italii, bohaterowie mówili po włosku, a na panelach wyświetlały się lekko stylizowane napisy angielskie. 
 
 
Praca kamery ładnie współgrała z wydarzeniami na scenie. Reżyserce udało się powstrzymać od zbyt nachalnego wskazywania nam jej własnej interpretacji - tylko czasami zbliżenia skupiały się na drugoplanowych bohaterach, lub na tle. Bardzo często mieliśmy szeroki plan, co w mnogości postaci i wątków, sprawdzało się bardzo dobrze. Całkiem niezłe było tłumaczenie - bezbłędne, w miarę wierne, tylko sam finał i ostatnie zdania królowej zostały lekko przycięte. Jedyny niewielki zarzut mogę postawić do nadmiernej poprawności napisów do dodatków - umykał cięty humor reżyserki i historyka, który w czasie antraktu wprowadził nas w realia Brytanii z czasów rzymskich i nakreślił tło historyczne powstania dzieła. 
 

To nie jest przedstawienie do głębokich przemyśleń, rozważań nad naturą ludzką, czy kondycją współczesnej Wielkiej Brytanii. To jest spektakl stworzony, by dać mu się pochłonąć i zwyczajnie dobrze się bawić. Liryczny lament, serenada w stylistyce boysbandu, czy monologi zagubionej Imogen - każdy znajdzie coś dla siebie. A na końcu przyjdzie wróżbiarka i dla pewności wytłumaczy nam dokładnie, co tak naprawdę obejrzeliśmy.  
 
Sztuka jest obecnie wystawiana w Londynie w teatrze Barbican aż do połowy grudnia.