piątek, 21 października 2016

The Threepenny Opera - kilka uwag po seansie

Ania2 "Operę za trzy grosze" widziała latem i niedawno zrecenzowała. Dlatego u mnie, tradycyjnie, będzie to bardziej zbiór uwag po seansie. 
A uwag jednak trochę mam.

Ania spektaklem się nie zachwyciła, ale zachęcona naszą rozbieżnością opinii po "The Deep Blue Sea", zasiadłam w fotelu kinowym pełna optymizmu.
I srodze się zawiodłam.

Musical nie podobał mi się. Wyszłam z kina zniechęcona (i po raz pierwszy rozważałam ucieczkę w czasie antraktu - na szczęście zostałam, ale o tym niżej). Było kilka fantastycznie zagranych postaci, kilka świetnych pomysłów, ale całość, jak dla mnie, niestety nie obroniła się.
Zastanawiam się na ile jest to wina inscenizacji, a na ile niezbyt dobrej realizacji filmowej. 


Ale zacznijmy od plusów, bo takie też były.
Największym z nich jest aktorstwo. Bardzo podobał mi się (i całkowicie przekonał) Rory Kinnear jako Mackie Majcher, bardzo bliski brechtowskiej idei bohatera (około 40, korpulentny, z twarzą przypominającą rzodkiewkę), z niewielkim wąsikiem i lubieżnym spojrzeniem, fantastycznie wpasował się w klimat musicalu. Ale dla mnie show skradli Haydn Gwynne i Nick Holder jako pani i pan Peachum, szychy przestępczego Londynu. Ona wiecznie zawiana, w krwiście czerwonej sukni, on w eleganckim trzyczęściowym garniturze, obcasach, makijażu i peruce stylizowanej na charakterystyczne fryzury pań 20-lecia międzywojennego. Brawurowo zagrani, świetnie zaśpiewani, sprawili, że choć znałam zakończenie, przez chwilę liczyłam, że uda im się pokonać Macka. 
Rosalie Craig jako Polly wcale nie tak zahukana jak na pierwszy rzut oka wyglądała, miała lepsze i gorsze momenty - ale jej duet-kłótnia z Debbie Kurup jako Lucy Brown to jeden z jaśniejszych punktów przedstawienia. Obie panie głosami osiągnęły to, co zazwyczaj wymaga szarpania za włosy i drapania paznokciami po twarzy przeciwniczki :)

zdjęcia pochodzą ze strony produkcji
Rewelacyjnie radził sobie zespół wciąż grający na scenie. Na szczęście piosenki pozostały w dobrze znanych aranżacjach, nikt na siłę nie próbował unowocześniać klasyki.
Przed spektaklem obejrzeliśmy krótki, ciekawy film dokumentalny o okolicznościach powstania "Opery za trzy grosze" i o życiu w międzywojennym Berlinie. W antrakcie mogliśmy posłuchać reżysera Rufusa Norrisa, opowiadającego o inspiracjach. Takie dodatki, zawsze sprawiają, że seans w kinie staje się pełniejszym doświadczeniem - mała rekompensata za brak zasiadania w teatrze.
Stephen Simons adaptując musical Brechta i Weilla dokonał kilku drobnych zmian - podkreślił związek (nie do końca platoniczny) Majchra i Inspektora Browna, z Polly uczynił biegłą księgową, panu Peachum dodał dwuznaczności elementami damskiego kostiumu. 
Osobne słowa pochwały należą się tłumaczeniu. Mocne i prawdziwe, nie stroniło od koniecznych wszak wulgaryzmów. Przekleństwo było przekleństwem, części anatomii damskiej i męskiej przetłumaczone odpowiednio, żadnych eufemizmów czy dyskretnych pominięć kontrowersyjnych wyrażeń.
Ale całość mimo wszystko wypadła bardzo... blado i mimo barwnych kostiumów, sprytnej scenografii, także zaskakująco nijako.


To co najbardziej cenię i lubię w przedstawieniach wyświetlanych w kinach, to mimo wszystko dość ograniczona ingerencja kamerzysty w pokazywany spektakl. Oczywiście, zawsze są zbliżenia, na zmianę bliski i daleki plan, dokładniej podkreślające wizję reżysera, tym razem jednak ekipa realizatorska przeszła samą siebie. Przebitki, chaotyczne zbliżenia na zespól i szybkie oddalenia, filmowanie z góry, z dołu, z boku... bliższe to było nagrywaniu w studio, niż spektaklowi "na żywo", mającemu nam dać choć namiastkę wrażenia przebywania w teatrze. Także dźwięk chwilami zostawiał sporo do życzenia.
Niestety Sharon Small jak dla mnie wokalnie nie udźwignęła roli Jenny. Nie wiem czy tu właśnie można winić realizatorów dźwięku, ale ona najczęściej wpadała w nieczyste tony. Za to kiedy nie śpiewała, była fantastyczna.
Nie do końca przekonał mnie karykaturalny Peter De Jersey jako inspektor Brown.
W całości moim zdaniem zabrakło konsekwencji, jakiegoś pomysłu, bo chaos tylko dla chaosu sprawdza się świetnie kilkanaście minut, ale po ponad godzinie męczy i zniechęca. Dlatego też możliwe, że spokojniejsza i bardziej "poukładana" druga połowa podobała mi się trochę bardziej.

Mam wrażenie, że tym razem wyjątkowo zgadzam się z krytykami teatralnymi, dość chłodno oceniającymi musical. Najbardziej spodobało mi się jedno zdanie Claire Allfree z recenzji w "The Telegraph": "It chills more than it thrills". I to najpełniej chyba podsumowuje moje wrażenia z przedstawienia.

"The Threepenny Opera" będzie wyświetlana jeszcze raz, 13 grudnia. Ponieważ kilka naszych Czytelniczek było spektaklem zachwyconych, uważam, że powinniście się przejść i sami ocenić musical.
Albo choć, by posłuchać brawurowego wykonania słynnej "Ballady o Mackiem Majchrze".