Recenzję z teatru napisała już Ania2, ja chciałam krótko odnieść się do wersji kinowej.
Mam
w głowie słowa Grega Dorana, z jednego z wywiadów udzielonych, gdy w
kinach miał pojawiać się "Richard II". Powiedział wtedy, że sztuka na
ekranie daje
reżyserowi kontrolę nad widzem, jakiej nigdy nie będzie miał w teatrze.
Podczas spektaklu, można zasugerować publiczności, co jest ważne, ale to widz sam
zadecyduje czy w danym kierunku spojrzy. Kamera poniekąd odbiera taką
możliwość. Uchwycenie, pozornie nic nie znaczących gestów, pozwala
inaczej zinterpretować scenę, nadaje jej głębszego, a czasem nawet
przeciwstawnego znaczenia. Pokazuje widzowi spektakl tak, jak reżyser
chciałby, by był on oglądany. Greg podkreślał kilkakrotnie, jak ważne jest
by nie przesadzać, by filmując spektakl na żywo, nadal
dać widzowi poczucie, że uczestniczy w przedstawieniu, że ma szansę wyboru,
a nie prowadzić go za rękę.
zdjęcia ze strony NT Live
W "Streetcar Named
Desire" dla NT Live te proporcje zostały przepięknie zachowane. Mamy
zbliżenia, ale mamy też statyczną kamerę. Przy niemal nieustannie
obracającej się scenie powodowało to, że zamiast niektórych aktorów, widzieliśmy kawałek drzwi czy zasłonki. Ta niedoskonałość podkreślała
poniekąd intymność całej aranżacji. Ale w jednej małej scenie
zostaliśmy my, widzowie kinowi, właśnie poprowadzeni za rękę. Uderzyła mnie ona
tak bardzo, że stała się powodem notki, zamiast zwykłego komentarza pod
recenzją Ani. Mówię o scenie, gdy Stanley podarował Blanche bilet na autobus do domu. Gdy
z podekscytowaniem rozrywała kopertę, kamera była skupiona na
dłoniach. Jednak nie były to wiecznie trzęsące się ręce Blanche. Zamiast
tego widzieliśmy zbliżenie wielkiej dłoni Stanleya, jego grubych
palców niemal miażdżących w swoim uścisku delikatne palce Stelli i zza
tego uchwytu obserwowaliśmy dopiero reakcje Blanche. Mały moment, stracony
dla większości widzów w teatrze (mogły im zasłaniać drzwi, stół, albo po
prostu nie mogli oderwać oczu od genialnej gry Gillian). Tylko publiczność w kinie widziała ile siły Stanley wkłada w to, by powstrzymać Stellę.
By
ten akt okrucieństwa, a także desperacji z jego strony przebiegł
dokładnie tak, jak sobie to zaplanował.
Dla mnie ten króciutki moment w
pełni obrazuje to, o czym mówił Doran.
Spektakl
błyszczy obsadą. Każdy z aktorów jest niepowtarzalny, każdy kreuje
swojego bohatera całościowo. Podobał mi się prosty, ale bynajmniej nie
głupi
Stanley (Ben Foster), nie aż tak brutalny i nieobliczalny jak zwykliśmy
go sobie wyobrażać. Podobała mi się zdecydowana Stella (Vanessa Kirby),
pragnąca opiekować się siostrą, a jednocześnie kochająca męża. Nie
było w niej nic z potulnej ofiary, potrafiła postawić na
swoim. Podobał mi się Mitch (Corey Johnson), niedźwiedź o gołębim sercu.
Podobali mi się kumple Stanleya i sąsiadki Stelli. Ale wszystkich
przyćmiła Gillian Anderson w roli Blanche. Entuzjastyczna z początku, z
nutką histerii, lekkomyślna i roześmiana, na naszych oczach
przeistaczała się powoli we wrak kobiety. Staczała się, starając się
temu
zaprzeczyć, z całych sił chwytając się resztek swojego wyimaginowanego,
pięknego świata. A Gillian, lekko przygarbiona, nieustannie poruszająca
dłońmi, mówiąca wysokim schrypniętym głosem, z silnym południowym
akcentem, operując pełnym spektrum emocji, pokazała nam ten upadek jak
nikt. Do ostatniej sceny przykuwała uwagę, a jej zejście ze sceny było
równie królewskie jak pojawienie się na niej.
PS: Nie wiem, czy to było działanie celowe, ale w Multikinie poznańskim nie
działała klimatyzacja. Kino było niemal pełne, coraz bardziej duszna
atmosfera na ekranie potęgowała uczucie gorąca, widzowie stopniowo
pozbywali się szalików, swetrów. Gorąco było w nowym Orleanie, gorąco
było na sali. Wszyscy w napięciu czekaliśmy na zakończenie dramatu. Łyk
świeżego powietrza po wyjściu z sali nigdy wcześniej nie miał aż takiego
znaczenia.
PS.2 (od Ani2): Nie będę pisać trzeciej notki, ale zgadzam się z Anią1 - w teatrze odebrałam tę scenę zupełnie inaczej.
Zapewne
bardziej skupiona byłam na grze, na twarzy Gillian. Owszem Stanley
przytrzymywał Stellę, ale sprawiał bardziej wrażenie psocącego dziecka, a
ona, ciut zrezygnowana pozwalała mu na to.