piątek, 16 września 2016

Romeo and Juliet - recenzja po seansie

Kompania teatralna Kennetha Branagha kontynuuje swój sezon na West Endzie. Tym razem zaprezentowali publiczności nieśmiertelną klasykę, czyli szekspirowską "Romeo i Julię". 

Spektakl w reżyserii sir Kennetha i Roba Ashforda wystawiano tego lata, wtedy też powstało nagranie sztuki na żywo. Ponieważ przedstawienie zostało specjalnie dostosowane do innego medium, pojawił się trzeci reżyser - Benjamin Caron, odpowiadający za jak najpełniejsze i najpłynniejsze przeniesienie produkcji ze sceny na ekran.


Historii, mamy nadzieję, nie trzeba nikomu przedstawiać - dwójka nastolatków ze zwaśnionych rodów, miłość od pierwszego wejrzenia, splot tragicznych nieporozumień prowadzący do równie tragicznego końca. Całość tym razem podlana sosem prawdziwego la dolce vita, co podkreślała stylistyka na dawne kino, fruwające włoskie przekleństwa, pulsująca muzyka i gorący temperament wszystkich bohaterów, zwłaszcza tych drugiego i trzeciego planu. Jak dla mnie - świetnie się to sprawdziło. Czarno-białe kadry w żaden sposób nie tłumiły emocji dosłownie wylewających się z ekranu, prosta scenografia stanowiła doskonałe tło dla burzy uczuć.

zdjęcia pochodzą ze strony produkcji
Ale tym, co tak naprawdę trzyma tę inscenizację są aktorzy. 
Mam ogromny problem z odtwórczyniami roli Julli. Te filmowe w większości nie podobały mi się. Alexandra Gilbreath w wersji RSC z 2000 roku miała zbyt niski i "dorosły" głos na płochą nastolatkę. Sarah Lamb w przedstawieniu Royal Ballet była znowuż idealna, ale taniec rządzi się swoimi prawami. I mogę z całym przekonaniem przyznać, że Lily James jest fantastyczną Julią. Dokładnie taką jaka powinna być. Egzaltowana, z huśtawkami emocji, spontaniczna, gwałtowna, a przy tym chwilami wciąż jeszcze bardzo dziecinna. Bez problemu mogłam uwierzyć, że to czternastolatka zakochana po raz pierwszy w życiu. Przy niej Romeo Richarda Maddena wydaje się zaskakująco dojrzały. Jasne, też przechodzi od desperacji do szczęścia w ułamku sekundy, ale jednak w jakiś sposób zdaje się pewniejszy, bardziej mimo wszystko rozsądny (choć jak wiemy u tych bohaterów to z rozsądkiem krucho). Świetnie do siebie pasują, idealnie się uzupełniają. Tym razem po raz pierwszy jestem w stanie uwierzyć w ich przyszłość. Gdyby udało im się uciec z grobowca, to tak sobie myślę, że mimo niedojrzałości w jakiś sposób pozbierali by się razem i mieli swoje długo i szczęśliwie. 

Richard Madden 48 godzin przed seansem nabawił się poważnej kontuzji kostki. Udało mu się wystąpić (choć wiemy, że później już do końca wystawiania sztuki zastępował go Freddie Fox), ale wprowadzono drobne zmiany w inscenizacji. Muszę przyznać, że gdy biegał po stopniach walcząc z Tybaltem na miecze, kilka razy prawie krzyknęłam "uważaj na nogę!". Wielkie brawa dla aktora, bo jak to zapowiadając spektakl powiedział Kenneth Branagh - "przedstawienie musi trwać". 
Scena balkonowa była jedną z oryginalniejszych, jakie widziałam. Julia wymykająca się z butelką wina, później w nie do końca trzeźwym monologu, wołająca w noc nieśmiertelne pytanie: "dlaczego Romeo jest właśnie Romeo?". On ukryty za murem, rozbawiony i rozczulony. Później razem - zachwyceni, zakochani tym pierwszym gorącym uczuciem, nierozsądni i tacy bardzo, bardzo... nastolatkowi. Moim zdaniem wyszło świetnie i bardzo prawdziwie.


Wybór Dereka Jacobi do roli Merkucja wzbudził wiele kontrowersji. Sama byłam ciekawa jak ikona szekspirowskiego teatru sprawdzi się w roli beztroskiego przyjaciela Romea. We wstępie przed seansem, Kenneth Branagh opowiedział co go zainspirowało do innego spojrzenia na tę postać. Otóż zafascynował się historią D.H. Lawrence o spotkaniu w Paryżu starszego, zubożałego, pijącego za pieniądze tych, którzy chcieli słuchać jego opowieści, Oscara Wilde. Derek Jacobi jest takim właśnie Merkucjem, dla którego żarty, kręcenie laseczką, charakterystyczne "bum, bum" i przybierane pozy są tylko maską, za którą skrywa ogromne zmęczenie i zniechęcenie. Najbardziej widać to w scenie jego śmierci - chyba najbardziej gorzkiej ze wszystkich przeze mnie oglądanych. Umiera razem z Benvolio, odrzucając przyjaźń Romea, która tak naprawdę wcale przyjaźnią nie była - raczej przygodną znajomością, koleżeństwem, które w danej chwili wszystkim pasowało.


I oczywiście nie mogę zapomnieć o mojej ulubienicy Meerze Syal w roli niani - wrzaskliwej, pewnej siebie, serdecznej, dość niemądrej i bardzo, bardzo włoskiej. To zdrada z jej strony najbardziej zabolała Julię.

Bardzo ciekawy był krótki cykl wywiadów z brytyjskimi nastolatkami przed seansem. O relacjach z dorosłymi, miłości, planach na przyszłość i o nich samych. Świetny wstęp do przedstawienia.

Tyle pozytywów, a co nie do końca się sprawdziło? Przede wszystkim dźwięk. Chwilami zbyt cichy, chwilami przyprawiający o ból uszu. Nie pomagała w tym wspomniana już "włoska" inscenizacja z nieustannymi kłótniami i wrzaskami w tle. W ogóle muszę przyznać, że akt pierwszy podobał mi się znacznie bardziej niż drugi - mniej było przesadzonych szlochów i desperowania, mniej przekrzykiwania się i mniej chaosu. Czasami miałam wrażenie, że reżyserzy chcieli aż "za bardzo" i nie wszyscy aktorzy byli w stanie to udźwignąć.


Na koniec zostawiłam największy i najpoważniejszy zarzut, już typowo do wersji polskiej. Napisy. Na naszej stronie na fb rozgorzała dyskusja po seansie z oburzonymi Czytelnikami, zwracającymi jednogłośnie uwagę na niepoważne podejście do tematu. Podobnie fatalny poziom napisów przy "Zimowej Opowieści" byliśmy zgodni uznać, za jednorazową wpadkę, jednak kolejny raz coś takiego jest niedopuszczalne. Błędy ortograficzne, stylistyczne, interpunkcyjne. Urywane wersy, tłumaczenie nijak nieprzystające do tego, co się dzieje na ekranie. Brak fragmentów słów, dziwna "staropolska" maniera. Jeśli ktoś nie znał dobrze tekstu sztuki i nie rozumiał języka oryginału, to niestety ze spektaklu mało co wyniósł - może poza poczuciem, że ten Szekspir to musi być nieźle przereklamowany, skoro taki bełkot uznaje się za klasykę. Boli to tym bardziej, że zniechęca do kolejnych odwiedzin w kinie na spektaklach teatralnych - skąd publiczność, dla której była to pierwsza wizyta ma wiedzieć, że taki poziom tłumaczenia to niechlubny wyjątek, a nie smutny standard?

Mimo wszystko uważam, że na "Romea i Julię" warto się wybrać, tylko polecam wcześniej przeczytać choć streszczenie sztuki i zdecydowanie zignorować te niesforne białe literki pojawiające się z dołu ekranu. Od razu poprawi się odbiór spektaklu.
Jeśli chcecie się przekonać na własne oczy jak to wszystko wypadło, macie jeszcze szansę 29 września.