piątek, 27 października 2017

Angels in America 1 & 2 - wrażenia po seansie




Dlaczego tylko wrażenia, a nie recenzja? Bo nie jestem pewna, czy potrafiłabym porządnie zrecenzować tę sztukę. Ale jedno mogę powiedzieć od razu - jeśli jeszcze nie widzieliście - IDŹCIE NA NIĄ KONIECZNIE. To istotnie jedno z ważniejszych wydarzeń teatralnych w 2017 roku w Londynie.

Na początek garść informacji:
Akcja dramatu (podzielonego na dwie części) rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, w połowie lat 80-tych XX wieku. Poznajemy grupę nowojorskich gejów, którzy zmagają się z najróżniejszymi problemami - od zwykłych relacji międzyludzkich, po prawdziwą tragedię - AIDS.  Do tego dochodzą przemiany obyczajowe, kryzys, a nade wszystko konserwatywne rządy administracji Ronalda Regana. „Anioły w Ameryce” to sztuka, za którą autor, Tony Kushner, otrzymał nagrodę Pulitzera, dwie nagrody Tony, dwie Drama Desk Awards, The Evening Standard Award oraz wiele innych. Przez wielu jest uznawana za jedną z najważniejszych sztuk XX wieku.  

wszystkie zdjęcia stąd

Wersję wystawianą w National Theatre latem tego roku wyreżyserowała Marianne Elliot ("Dziwny przypadek psa nocną porą") i wykreowała spektakl absolutnie niezwykły, wykorzystujący w stu procentach możliwości zarówno samego teatru jak i aktorów.

A całość zagrana jest pierwszorzędnie.

Nie wiem kto zachwycił mnie najbardziej - czy egzaltowany, delikatny, kobiecy Andrew Garfield, w roli Priora chorego na AIDS, czy James McArdle ("James I"), jego chwiejny w swej lojalności partner Louis. Rewelacyjny był Russell Tovey jako Joseph Pitt, pozornie porządny, poukładany młody asystent, ale przyćmiewała go Denise Gough, grająca jego uzależnioną od środków uspokajających żonę, Harper. Każdą scenę kradł Nathan Lane jako Roy Cohn, wielka szycha administracji, prawnik z piedestału, wmawiający z uporem wszystkim, że jego AIDS to rak wątroby. Ale podobnie było z Susan Brown (Hannah Pitt, mormońska matka Josepha), czy Nathanem Stewart-Jarettem (Belize, pielęgniarz Roya i przyjaciel Priora). I nie mogę zapomnieć o Amandzie Lawrence, chimerycznym Aniele.


Ich losy splatały się w snach i wizjach, w najbardziej niespodziewanych spotkaniach, dziwnych związkach i zależnościach. Poznawaliśmy ich przemyślenia i przekonania, to jak nie tylko choroba, ale też życie z chorym wpływa na ich charakter. Do tego dochodziły spotkania z przodkami, moce nadprzyrodzone, zaskakująco realne majaki i szara codzienność. Tworzyło to dziwny, niesamowicie wciągający miks, nie pozwalający na nawet chwilę wytchnienia.

A wszystko uzupełniała wyjątkowa scenografia. W pierwszej części były to ściany, przesuwające się w zależności od miejsca akcji, tworząc mieszkania, biura, czy dom. W drugiej scena zmieniała się dynamiczniej, we wszystkich kierunkach, skupione światło wskazywało na dziejące się wydarzenia. I do tego rzesza, ubranych na czarno ludzi z obsługi. Z zasłoniętymi twarzami przemykali się niczym duchy, zmieniali dekoracje, unosili anioła, jako jego cienie, a czasem sprawiali wrażenie kolejnych postaci ze snów i potęgowali nierealny chwilami klimat opowieści.


Całość została sfilmowana rewelacyjnie - z szerokim planem gdy trzeba i zbliżeniami. Tylko napisy nie zostały dobrze dopasowane - często puenta żartu, czy wypowiedzi wyświetlała się na ekranie na kilkanaście sekund przed dojściem aktora do ostatniej kwestii. Sprawiało to, że widzowie w polskim kinie śmiali się z niektórych rzeczy wcześniej, niż publiczność teatralna.

Przed pierwszą częścią obejrzeliśmy film dokumentalny o czasach, o których opowiada sztuka, z wywiadami z autorem i reżyserką. 
Całość będzie można zobaczyć w kinach jeszcze raz, 9 i 16 listopada i naprawdę, jeśli tylko macie taką możliwość, idźcie "Anioły w Ameryce" obejrzeć. Bo bardziej niż warto.
Tylko uwaga - każda z części trwa powyżej czterech godzin (z dwoma antraktami).