Powoli zbliżamy się do końca szkockiego cyklu. Zabrał nam nieco więcej
czasu niż pierwotnie zakładałyśmy, ale cóż rzeczywistość skrzeczy, a
West End rozpraszał nas ważnymi wydarzeniami i ogłoszeniami. Za to
trafiłyśmy w śliczną datę na publikację dzisiejszej notki - wigilia
św. Andrzeja, niezwykle ważnego święta w Szkocji.
Król i Królowa - zdjęcia, jeśli nie napisano inaczej, pochodzą ze strony NT
Tradycyjnie zaczynamy rysem historycznym. Podobnie jak James I, James II
zginął dość młodo i niespodziewanie. Pomimo trudnych początków był
raczej lubianym władcą, a jego śmierć nie była efektem zamachu, tylko
nieszczęśliwym wypadkiem. Król był wielkim entuzjastą artylerii, podczas
oblężenia zamku Roxburgh próbował wystrzelić z armaty na cześć swojej
ukochanej żony, niestety działo wybuchło i James II zginął. James III
miał wtedy około ośmiu lat, a koronowany został w tydzień po śmierci
ojca. W sztuce poznajemy go jako dorosłego mężczyznę, samodzielnie
panującego monarchę, który niczego nie musi udowadniać, niczego nie musi
zdobywać czy utrzymywać ma po prostu rządzić. Problem polega na tym, że
nie bardzo chce to robić...
bardzo polecamy obejrzenie tej krótkiej scenki - ona mówi więcej o Jamesie i Margaret niż wszystkie opisy :)
król i jego wierny chór
Jednak, na nasze szczęście, w przeciwieństwie do "Richarda II", "James III" nie koncentruje się wyłącznie na postaci władcy. Dla nas główną bohaterką sztuki
jest królowa Margaret. Ona i jej dwie przyjaciółki, stanowią oś napędową
spektaklu, to z nimi widz się identyfikuje i im kibicuje. Jedną z
nich, jest znana nam z poprzedniej części siostra Jamesa II -
Annabella. Teraz już ciotka króla, dama w średnim wieku, odrzucona przez
kolejnych narzeczonych, mieszka w zamku i bardzo dobrze się bawi.
Czasem opiekuje się królewskimi dziećmi, ale głównie docenia dobre wino i
towarzystwo swoich przyjaciółek. Ostatnią z tria jest młodziutka,
zaledwie piętnastoletnia dwórka Phemy, która mimo różnicy wieku
doskonale odnajduje się w tym tercecie. To jeden z nielicznych
przykładów w teatrze, gdzie mamy tak wspaniale pokazaną
międzypokoleniową przyjaźń między kobietami. Głęboką, szczerą i
pozbawioną rywalizacji, gdyby to był film, test Bechdel zdałby
śpiewająco.
Mimo, że widz zupełnie tego nie odczuwa akcja sztuki obejmuje prawie
dziesięć lat. W tym czasie jesteśmy świadkami rozpadu królewskiego
małżeństwa, kilku prób wywołania rebelii, czy wreszcie pokojowego
przejęcia władzy przez królową. Sceny rodzinne, prywatne, przeplatają się z politycznymi demonstracjami.
Dla nas najważniejszą
i chyba najlepszą ze scen w całej sztuce, było pojawienie się
tytułowego prawdziwego lustra, prezentu urodzinowego od Jamesa dla
Margaret. Lustro jest wielkie, drogie i krystalicznie przejrzyste.
Bardzo dokładnie pokazuje odbicie przeglądającej się osoby, nie
zniekształca, nie zamazuje jak inne lustra w zamku. Jamesa jego widok
szokuje, chce w taki sam sposób zranić królową. Ona jednak spogląda na
siebie i wybucha radosnym śmiechem. Po czym dobitnie i głośno pokazując
swoje odbicie oświadcza "Lubię tę kobietę!". Gdy James zaskoczony i zły
pyta się jej, czy nie przeszkadza jej własna brzydota, Margaret ponownie
wybucha śmiechem. Dotychczas była pewna, że jest o wiele, wiele
brzydsza. "To silna kobieta, to dobra kobieta. Mogłabym się upić z tą
kobietą". Podobnie reagują jej przyjaciółki (jedynie Annabella ciut
melancholijnie zauważa upływ czasu), za to Daisy, królewska faworyta,
jest zrozpaczona. Dotychczas żyła przekonana o swojej wyjątkowej
urodzie, lustro pokazuje jej owszem bardzo ładną nastolatkę, ale nikogo
niezwykłego...
Po raz trzeci musimy się powtórzyć, ale wielką zaletą tego spektaklu jest obsada. Jamie Sives to niezapomniany James III. Już jako Henryk V w pierwszej części trylogii bawił i szokował. Tu idzie na całość. Gdy tylko pojawia się na scenie, wszystkie oczy są
skierowane na niego. Godnego przeciwnika znajduje w Sofie Gråbøl
grającej królową Margaret. Duńska gwiazda filmowa nie ustępuje Jamiemu
nawet na krok. A jej przemowa do szkockich możnych porywa za sobą całą
widownię. Mamy też oczywiście Blythe Duff, która jako szalona i zła
Isabela oczarowała nas w pierwszych częściach. Tym razem Blythe gra
Annabellę i nie ma w niej ani grama niegodziwości, za to jest dużo
ciepła i poczucia humoru - aktorstwo najwyższej klasy. Kolejnym znajomym
jest odtwórca roli Jamesa II, Andrew Rothney. Tu gra Cochrane,
najlepszego przyjaciela króla, którego śmierć prowokuje Jamesa do
jeszcze bardziej destrukcyjnego zachowania. To też bardzo sprytny zabieg
obsadowy, bo w sztuce kilkakrotnie przewija się motyw nieobecnego ojca w
życiu małego Jamiego. Cochrane był jego opoką, pomocnikiem i niemal
bratem. Powierzenie tej roli Andrew to kolejne mrugnięcie do widza. Zaś
Grodon Kennedy niezmiennie krąży wokół szczytów władzy: w pierwszej
sztuce grał Murdaca Stewarta, w drugiej earla Livingstona i rządził w
imieniu nieletniego monarchy, teraz zaś jest Johnem, przywódcą rady królewskiej. A Rona Morrison, młodziutka Annabella w Jamesie II, tu nadal jest blisko swojej postaci, tym razem jako Phemy.
"James III" jest zupełnie inną sztuką niż poprzednie. Nie ma już
koszmarów sennych, za to są tańce i muzyka, która obecna jest niemal przez cały
spektakl, zaś na scenie niemal nieustannie przebywa trójka grajków.
Wspominałyśmy już o chórze, ale sam spektakl zaczyna się około
dziesięciominutowym mini koncertem. W czasie, gdy widzowie dopiero
zajmują miejsca (my na szczęście byłyśmy o tym uprzedzone i weszłyśmy
wcześniej), na scenie pojawiają się aktorzy, którzy śpiewają i tańczą do zaaranżowanych na szkocką nutę, popularnych współczesnych przebojów.
Niezmiernie żałujemy, że nigdzie nie ma ścieżki dźwiękowej - "Happy"
Pharella Williamsa zagrane na skrzypcach i dudach brzmiało naprawdę
niezwykle, ale zaskakująco łatwo wpadało w ucho :) Radosny céilidh
niepostrzeżenie zamienia się w rozpoczynający przedstawienie bal, a
aktorzy ubrani w kostiumy będące mieszanką współczesnych ubrań i strojów
z epoki, stają się gośćmi króla.
obsada tańczyła a widownia żałowała że nie może się dołaczyć źródło
Scenografia także jest zmieniona.
Scenę nadal otaczają półkolem mury, tym razem jednak oplecione
kwitnącymi różami. Zależnie od potrzeb scena była salą
balową, królewską sypialnią, salą tronową, ogrodem. Wszystko sprawia
spokojne i sielskie wrażenie, tylko miecz nadal wbity w środek sceny
pokazuje, że to tylko pozór...
To jeszcze nie koniec naszej przygody ze szkockimi władcami. W ostatniej
notce podsumujemy trylogię, napiszemy dlaczego uważamy ją za
najważniejsze teatralne wydarzenie roku, a także opowiemy Wam o
najbardziej niezwykłym stage door w jakim kiedykolwiek brałyśmy udział.