środa, 18 marca 2015

Macbeth - recenzja po seansie

Podążając śladami National Theatre, najsłynniejszy londyński teatr - Globe, stworzył "Shakespeare Globe on Screen". Dzięki niemu widzowie na całym świecie mogą oglądać klasyczne teatralne produkcje. "Makbet" z 2013 roku, to pierwsza zarejestrowana w ramach cyklu sztuka, jaką można było zobaczyć w polskich kinach, dzięki akcji Sztuka brytyjska na dużym ekranie.


Treść tej najkrótszej, a jednocześnie jednej z najczęściej wystawianych szekspirowskich tragedii jest chyba wszystkim doskonale znana. Makbetowi wiedźmy przepowiadają tron. By wieszczba stała się rzeczywistością, za namową żony morduje obecnego króla. Jednak jak sam mówi "krew krwi żąda". Jedna zbrodnia pociąga za sobą kolejne, coraz gorsze, a przyjaciele stają się przeszkodami na drodze do panowania. Żądza władzy, kłamstwo i zdrada, krwawe morderstwa i szaleństwo, to wszystko składa się na intensywny spektakl.


Makbet jest trudną do wystawienia sztuką - nie ze względu na skomplikowane rekwizyty czy wymagania aktorskie, ale ze względu na oczekiwania odbiorcy. Wyobraźnia najczęściej podsuwała czytelnikowi znacznie bardziej krwawe i przerażające obrazy, niż to co finalnie widzi na scenie.


Debiut reżyserski cenionej aktorki Eve Best jest ciekawym podejściem do klasycznej interpretacji. Duch Banko straszy podciętym gardłem, ręce Makbeta i Lady Makbet skąpane są we krwi zamordowanego króla Dunkana. Ale to wszystko nie szokuje aż tak, mając w pamięci choćby niedawną adaptację "Tytusa Andronicusa" wiemy, że w Globe bywa jeszcze bardziej krwawo. Tutaj przemoc pokazano, ale nie epatowano nią bez potrzeby. Bardzo prosta scenografia podkreśla wydarzenia na scenie, to ze słów aktorów, dowiadujemy się o miejscu akcji. Kostiumy bardziej nawiązywały do czasów elżbietańskich niż do Szkocji. Zresztą w ogóle, poza dudami, akcentem jednego z aktorów i finałowym lamentem na skrzypcach, spektakl był mało szkocki, co nie do końca nam się podobało

Naszym zdaniem "Makbet" był bardzo nierówny. Kilka rzeczy nas zachwyciło, kilka nie do końca...
Bardzo podobały nam się wiedźmy - inne od klasycznych, starszych czarownic. Te były młode, złośliwe i w scenie z kotłem wyjątkowo przejmujące. Wyglądały niemal jak kapłanki voodoo, a sama scena bazująca tylko i wyłączenie na wyobraźni przyprawiała o dreszcze. Nie było ogniska i potwornych składników. Były słowa zaklęć, gesty, śpiew i trans.

wiedźmy i Makbet (źródło)

Rewelacyjny był Philip Cumbus jako Malkolm - zaskakująco zabawny, chwilami nieporadny, flirtujący z publicznością, prowokujący wybuchy śmiechu. Miło było zobaczyć na scenie, znanego z "Zakochanego Szekspira", Colina Ryana w kilku rolach. Billy Boyd ze swoim silnym szkockim akcentem stworzył jednego z najsympatyczniejszych Banków. I w tych wszystkich zachwytach obsadowych, jedyne uwagi mamy do odtwórców głównych ról.

Philip Cumbus, Colin Ryan i Samantha Spiro (źródło)

Zarówno Joseph Millson jako Makbet jak i Samantha Spiro w roli jego żony, nie przekonali nas do siebie. Nie jest to wina aktorów, ale bardziej wyborów obsadowych i nie do końca zrozumiałej drogi, którą poszła reżyserka. Dostojna Lady Makbet od pierwszej sceny zdawała się bardziej przekupką niż królową. Sam Makbet był nierówny - sceny rewelacyjne przeplatały się z nużącymi. Nie pojmujemy dlaczego podbił żonie oko, dlaczego w scenie szaleństwa miała na ramionach sińce, spowodowane przez zbyt silny uścisk męskich dłoni. Lady Makbet w tym spektaklu, z autorki zbrodni, bardzo szybko stała się ofiarą. Ale główny zarzut to brak chemii między bohaterami. Mówią o swojej miłości, jednak są to tylko słowa. Jedyną iskrę zauważyłyśmy podczas, tradycyjnego dla przedstawień w Globe, tańca kończącego spektakl.

główni bohaterowie (źródło)

Nadal mamy w pamięci adaptację Kennetha Branagha, oglądaną kilkanaście miesięcy wcześniej i trudno nam uniknąć porównań. Na pewno wizualnie bardziej zachwyciła nas inscenizacja z Manchesteru, tak samo państwo Makbet na festiwalu byli lepsi. Musimy też przyznać, że przy całej sympatii dla Alexandra Vlahosa jego Malkolm niknie przy interpretacji Cumbusa. 
Także wyjątkowo nam się podobało, że spektakl w Globe jest dużo zabawniejszy - co jest dość ciekawym rozwiązaniem w przypadku tej tragedii.

Sztuka została bardzo dobrze przeniesiona na ekran: zbliżenia przeplatały się z dużymi planami, montaż był płynny i nie miałyśmy uczucia poszatkowania czy grania obok siebie, jak przy "Skylight"

I na zakończenie mała uwaga techniczna - nie wiemy dlaczego zrezygnowano z interwału, ale nie była to dobra decyzja. Pod koniec spektaklu zwyczajnie ciężko było już usiedzieć. Mamy nadzieję, że w następnych seansach "Globe on Screen" przerwa jednak będzie, tak jak na pokazach NT Live.