wtorek, 29 grudnia 2015

Death of a Salesman - recenzja

Zgarbiony, zmęczony mężczyzna, z walizkami i w kapeluszu, człapiąc powoli przemierza scenę. Tak zaczyna się sztuka Arthura Millera "Śmierć komiwojażera" i tak też zaczyna się większość jej adaptacji. RSC postanowiło uczcić stulecie urodzin dramaturga, wystawiając jego najsłynniejszy dramat - najpierw w Stratford-upon-Avon, a po zachwytach recenzentów, także na West Endzie, w Noel Coward Theatre. 

źródło

Willy Loman wrócił do domu z kolejnej podróży służbowej, której nie udało mu się zakończyć. Ma coraz większe problemy z prowadzeniem samochodu, nikt nie chce kupować od niego różnych produktów. Żona, Linda, stara się go wiernie wspierać, ale dwaj synowie, Happy i Biff są do niego jawnie wrogo nastawieni. Mimo iż obaj przekroczyli trzydziestkę, nadal mieszkają z rodzicami, łapiąc się tylko dorywczych prac i co rusz popadając w konflikty z prawem. Willy niby zdaje sobie sprawę ze swoich niepowodzeń, ale na zewnątrz do końca stara się udawać człowieka sukcesu. Cały spektakl to swoisty miks teraźniejszości i wspomnień Willego, powoli odkrywający różne warstwy fałszu, jakim jest amerykański sen. 

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony RSC

Scenografia jest prosta, niejako klaustrofobiczna, pokazująca wnętrze amerykańskiego domu z lat 60, czasem zmieniająca się w niewielkie, otoczone wysokimi budynkami podwórko, czy w biuro. Wydarzenia z teraźniejszości dzieją się w głębi sceny, przeszłość z przodu. I nic nie odwraca uwagi od bohaterów - zwykłych ludzi, zaplątanych w swoich przekonaniach, kłamstwach, wierzeniach i ambicjach. Reżyser Gregory Doran prowadzi swoich aktorów pewną ręką, ufając im i jednocześnie pozostawiając swobodę interpretacyjną.


Cała czwórka głównych aktorów jest absolutnie genialna. Anthony Sher jako Willy, irytujący fałszywym optymizmem, nie przyjmujący do wiadomości swoich porażek, żyjący w wyimaginowanym świecie człowieka sukcesu. Zaskakująco podobny do Mamy Rose z "Gypsy", w swoim pragnieniu by synowie stali się jego lepszymi kopiami. Sher przepięknie pokazuje zmianę, jaką przechodzi jego bohater - pełny energii czterdziestokilkulatek w scenach z przeszłości i przybity, ale wciąż grający i udający sześćdziesięciolatek w teraźniejszości, z coraz większymi problemami z utrzymaniem uwagi i koncentracji, gubiący się we wspomnieniach i snach. Happy Sama Marksa, to obecnie pozornie beztroski flirciarz, całe życie przebywający w cieniu swojego starszego brata. Happy z przeszłości nie ma własnego zdania, żyje tylko by się przypodobać. I wreszcie Alex Hassell jako Biff. Alexa cenimy niezwykle już od dawna, zachwycał nas w "Henryku IV" i "V" Szekspira, ale jego Biff to zupełnie inna postać. Złoty amerykański chłopiec: przystojny, niezbyt bystry, ale nadrabiający to urokiem osobistym, zmienia się w zgorzkniałego mężczyznę bez celu w życiu, ale wciąż gotowego uwierzyć w marzenia. Ale tak naprawdę, prawdziwą gwiazdą tego spektaklu była dla mnie Harriet Walter w roli Lindy Loman, żony i matki. Starającej się łagodzić konflikty, bezdyskusyjnie wspierającej męża, będącej głównym ogniwem scalającym rodzinę. Pozornie na uboczu, z każdą minutą przedstawienia, to na nią kierowały się coraz częściej spojrzenia widowni. Każdy grymas i gest miał swoje znaczenie, każde wypowiedziane słowo tworzyło nastrój, uzupełniało wydarzenia. 

 
Tu nie ma szczęśliwych zakończeń, zresztą już sam tytuł nam to sugeruje. Nie ma łatwych rozwiązań, nie ma rozgrzeszenia. Jest ogromna frustracja bohaterów i do samego końca, ich wielka nadzieja, że wszystko, co się dzieje ma jakiś sens, że jeszcze może być dobrze.

Wyszłam z teatru bez słów. Wiedziałam, że byłam świadkiem czegoś niezwykłego, zapisałam szybko pierwsze wrażenia, ale dopiero teraz, na spokojnie mogę wszystko poukładać w spójną recenzję. 
Warto tylko dodać, że krytycy zachwycili się przedstawieniem jednogłośnie - deszcz pięciogwiazdkowych recenzji i wspomniany transfer są tego dowodem.