Lśniąca od gwiazd obsada, kontrowersyjna reżyserka teatralna (choć z doświadczeniem operowym), odważne ujęcie znanego tematu w ciekawie zmienionej scenografii, wszystko to złożyło się na bardzo interesujący wieczór w kinie z operą.
"Łucja z Lammermooru" słynna tragiczna opera Dionizettiego, jest zarazem początkiem współpracy kompozytora z autorem libretta, Salvadore Cammarano. To właśnie on, szukając inspiracji sięgnął po jedno z dzieł sir Waltera Scotta: "Narzeczona z Lammermoor". Stworzona przez Cammarano adaptacja tak poruszyła Dionizettiego, że w zaledwie kilka tygodni stworzył jedno ze swoich najpiękniejszych i najbardziej poruszających dzieł. "Łucja" po raz pierwszy została wystawiona w Neapolu w 1835 roku, a zaledwie kilka lat później podbijała już sceny światowe.
Fortuna rodu Lammermoor jest zagrożona, chyba że Lucia poślubi bogatego Arturo, na co nalega jej brat, Enricio. Kiedy jednak zszokowany odkrywa, że siostra potajemnie spotyka się z Edgardo, jego odwiecznym wrogiem, nie cofnie się przed niczym, by postawić na swoim. Lucia i Edgardo przysięgają sobie wieczną miłość i wierność, tuż przed jego odjazdem do Francji. Enrico preparuje list, przekonujący kobietę o niewierności kochanka, ta załamana godzi się na ślub i podpisuje kontrakt z Arturo.. zaledwie kilka chwil przed powrotem Edgardo. Zszokowany dwulicowością ukochanej oddaje jej pierścionek i przysięga wieczną nienawiść. Łucja, oszalała z żalu zabija Arturo w czasie nocy poślubnej, po czym sama umiera. Gdy wieści dosięgną Edgardo, ten przebija się sztyletem.
Po raz kolejny w kinie towarzyszyła mi Alina Podkowińska, więc to jej, jako znawcy, oddam głos, by wyliczyła wszystko co udało się (albo nie do końca) w najnowszej "Łucji" z ROH.
Zacznijmy zatem od plusów:
- Ludovic Tezier jako taki. Głos mi się podoba i to bardzo. To, co Tezier robi z głosem takoż cieszy uszy, a zwłaszcza mój ulubiony fragment duetu z siostrą (od "Se tradirmi..."). I bardzo doceniam, że ostatnimi czasy Tezier nawet nauczył się patrzeć na partnera /partnerkę w duecie. Ha, na koniec sceny szaleństwa, gdy Enrico każe wynieść zakrwawiony nóż, który zabiera mu miejsce na stole - to w tym jest kawałek porządnej gry aktorskiej. Tezier bardzo ładnie nadto sprawdza się w roli bohaterów granych manierą "na kardynała de Rohana", o którym mawiano, że był on człowiekiem całkiem inteligentnym, ale zdążył o tym zapomnieć, jako że inteligencja do niczego się nie przydaje, gdy się jest de Rohanem. Tak czy inaczej, gdzie by nie patrzeć - stawiamy plusa. Także za sweter w paski.
wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony produkcji |
- Kwangchul Youn jak wyżej. Głos ma porządny i test na Raimonda zdaje (test na Raimonda polega na wykonaniu myślowej ekwilibrystyki pt. "czy gdyby ktoś mi zapodał tym głosem i tą manierą "Cedei, cedi", to machnęłabym ręką i wyszła nawet za bliżej nieznanego osobnika? No więc, tak, wyszłabym). Tym bardziej żal, że Mitchell pomysłu na Raimonda nie ma. Ale z tym zawsze problem w reżyserskich przedstawieniach oper: co zrobić z bohaterem, który ewidentnie należy do kategorii "szlachetnie belcantowy wuj-dobra rada", skoro z libretta wyłania się wcale nie szlachetny, ale za to pompatycznie natchniony świętoszek? U Mitchell bezbarwność inscenizacyjna Raimonda jest tak wielka, że właściwe nie jestem pewna, czy bohater aby zachował swoje kapłańskie dystynkcje? Może to jakiś bliżej nieokreślony przyjaciel domu? Lekarz? Aptekarz? W każdym razie jego sceniczna szlachetność nieco ucierpiała, gdyż swoje świętobliwe rady zapodaje Lucii przez drzwi łazienki, przy radosnej obecności Normanna, co czyni z Raimonda raczej współspiskowca, niż spowiednika Lucii. Może dlatego do kosza poleciała krótka, acz sympatyczna scenka konfrontacji Raimonda z Normannem. Normannowi to nie zaszkodziło, gdyż - w odróżnieniu do kolegi - jest na scenie niemal ciągle, usłużnie podając broń palną, dzwoniąc po lokaja i odwalając brudną robotę (przypomina mi się "Anna Bolena" w składzie Netrebko - Garanca - D"Arcangelo - Meli. Tam, trochę obok libretta, za Enrica myślała Giovanna, tu niewątpliwie za Enrica myśli Normanno). Tym niemniej Peter Hoare Petrem Hoare'em, ale nie obraziłabym się za perę linijek więcej dla Kwangchula Youna.
- Diana Damrau oczywiście plus - jako jej wielka fanka, od kiedy zobaczyłam, jak wkłada na blond pukle czepek z chustki ("guarda adesso il mio cappello!") nie mogę ocenić inaczej. Cóż, czasem tak bywa, że kibicuje się komuś z czystą i nieskrępowana radością, nawet jeśli wolałoby się kibicować temu komuś w czymś trochę innym. Nie uciekam przez Lucią Damrau, ale i nie padam jej ramiona. Podobnie, jak przy wersji koncertowej (Darmaru - Calleja - Tezier - Teste) bardziej podoba mi się środek, niż koniec i początek. A najbardziej duet z Edgardem (od "Sulla la tomba..."). Zwłaszcza na finiszu i na otwarciu męczy mnie emfaza i to emfaza wkładana w zawijasy. Gdzie ta Lucia "romantyczna firanka na wietrze uczuć"? Czemu tak mocno, siłowo prawie, z przemocą niemal? Gdybym zamknęła oczy i zapomniała o libretcie, mogłabym z łatwością wyobrazić sobie, że na wejściu w II akcie Lucia Damrau jednym dźgnięciem kończy wszelkie dylematy i ubija brata, pozostawiając wolną drogę do happy endu z Edgardem (ale czy takiej Lucii do czegokolwiek potrzebny jest Edgardo? Lucia wtedy przestaje, niestety, być Lucią).
- Charles Castronovo - jak by to powiedzieć... mam z większością tenorów problem - zlewają mi się; wszystko ładnie, wszystko pięknie, a potem nie odróżniam pana A od pana B (chyba, że, dajmy na to, Florez. Albo Calleja). Ogólnie jestem za, acz w samej finalnej cabaletcie trochę zgrzytnął mi początek. I bynajmniej nie była to woda, lejąca się do wanny, bo, o dziwo, udało się wodę wyciszyć. Zazwyczaj z partii Edgarda najbardziej podobają mi się dwa duety - z Lucią i z jej bratem. I tu było bez wyjątków. Nie wiem tylko, gdzie Edgardo zgubił okulary, które jako jedyne usprawiedliwiały jego status "intelektualisty", jakim miał być wg zapowiedzi. Inscenizacyjnie natomiast podobało mi się rozegranie duetu Enrica i Edgarda; nie było to może tak zwarte, jak Enrico podsiadający Edgarda w inscenizacji Zimmerman z Met, ale ładnie podkreślało, że bohaterowie, mimo wszystko, pochodzą z jednego świata, podczas gdy Lucia ze swoimi duchami, krwią i szaleństwem - to świat zupełnie inny.
- Katie Mitchell - hmmm. Otóż, pierwsze i podstawowe pytanie brzmi "Przeszkadza czy nie przeszkadza ta inscenizacja w śpiewaniu? A może wręcz pomaga?". U Mitchell, jak dla mnie, wychodzi na zero. Wprawdzie w scenach z chórem panuje wielkie zamieszanie, a scena zabójstwa z kolei skojarzyła mi się z reklamowanym w antrakcie "Giannim Schicci" (patrz: miotanie zwłokami w klimacie wesołkowatym), ale za to całkiem ładnie wyszło porównanie owych zwłok do potłuczonej zastawy, którą równie sprawnie i szybko usunęli lokaje. Wielką fanką wystroju XIXwiecznego nie jestem, ale doceniam zwyczajność sukni i mebli, ot, taka ówczesna IKEA dla zubożałych szlachciców. Zjawy zdecydowanie nadliczbowe (skoro matka Lucii, to czemu nie ojciec Edgarda? wszak pełnią podobne role w librettcie), w efekcie z imprezy u Enrica robi się wieczorek spirytystyczny, goście wchodzą sobie na kolana, a tymczasem ektoplazma wije się między biesiadnikami i rozkłada na stole. Zwłaszcza, że nijak nie widzę celu w pojawieniu się ducha Edgardo w scenie szaleństwa, a że tłok w niewielkim pomieszczeniu robi się już nieziemski (tu najbardziej przeszkadzało wymuszone podziałem sceny zmniejszenie powierzchni), chętnie wyprosiłabym go za drzwi (czy jako widz mam tym razem zobaczyć scenę szaleństwa z punktu widzenia Lucii? Chętnie się na to pisze, ale razie zobaczyłam imieniny w gierkowskim M3, podobne zagęszczenie narodu na metr kwadratowy).
Muszę przyznać, że mi osobiście podobała się taka, bardzo teatralna, inscenizacja. Wszyscy nie tylko śpiewali, ale też starali się grać. Vicky Mortimer podzieliła scenę na pół i na każdej połowie zawsze coś się działo - widz zasiadający na pluszowych fotelach w Covent Garden mógł wybrać kogo ogląda. Nam w kinach, odbiór został częściowo narzucony, acz muszę przyznać, że w najważniejszych momentach nie wahano się używać szerokiego planu, i też mogliśmy, choć przez chwilę, decydować. Całe zamieszanie ze scenografią, czasem zdawało się zbędne (gdy po pustej sypialni snuły się duchy, tymczasem obok, w nadmiernie zatłoczonym salonie, Lucia traciła zmysły), ale w jednej scenie okazało się tak rewelacyjnym zabiegiem reżyserskim, że gotowa jestem wybaczyć wszystkie inne niedogodności. Mowa oczywiście o duecie panów w gabinecie Edgardo. Podczas gdy on wraz z Enriciem zapewniali się o własnej niechęci i umawiali na spotkanie o świcie, w sypialni Lucia wraz z wierną Alisą (fantastycznie charyzmatyczna Rachel Lloys) metodycznie i z zapałem mordowały biednego Arturo.Podsumowując, Ameryki nikt tu nie odkrywa. Bel canto konwencją stoi, a konwencja ta jest na tyle silna, że stawia odpór wszelkim retellingom, a zwłaszcza retllingom opartym na psychologizowaniu. Tło społeczne pozostaje równie umowne, co tło historyczne. Wielu reżyserów zapomina całkowicie o pojedynczej linijce, która sytuuje "Lucię" w konkretnych czasach ("Spento è Guglielmo; a Scozia comanderà Maria... ") i nic w tym złego. Komu nie przeszkadza Percy idący na śmierć za Anną, temu nie powinna przeszkadzać podmiana Jakuba na Wiktorię. Ale dobrze byłoby pamiętać, że skoro czasy są tu umowne, to reszta też pozostaje jedną wielką umowności. Jasne, można dopisywać - tło ekonomiczne, społeczne, psychologiczne, "Lucia" to zniesie, bo nie historią "Lucia" stoi. Edgardo był, jest i będzie romantycznym kochankiem, ale i klasycznym romantycznym nieudacznikiem, co porzuca narzeczoną bez słowa wyjaśnienia (i w dodatku - co kładzie tragizm finału - nikt nie znajduje ani pół minuty czasu, żeby przed zgonem zapewnić chłopaka, że ukochana była mu całkowicie wierna, dopóki w jej ręce nie wpadł sfałszowany list). Raimondo, choćby reżyser wychodził siebie, pozostanie na wieki wieków szlachetnym basowym przyjacielem, ale i idiotą natchnionym świętobliwymi cytatami. Enrico musi, choćby się waliło i paliło i to nawet nie w siedemnastowiecznej Szkocji, a w USA lat pięćdziesiątych, odśpiewać swój duet z Edgardo, choć fabularnie scena wiedzie prosto w pustkę i nie przynosi żadnego rozwiązania. A Lucia - jakkolwiek by się reżyser nie starał, czegokolwiek, by nie wkładał w ręce bohaterki (mogą być zakurzone mapy, może być rewolwer, a może zobaczymy jeszcze inne warianty) - Lucia pozostaje romantyczną heroiną z obowiązkową sceną szaleństwa. Aż tylko, tylko tyle - niech każdy sam wybierze. Niedawno minęła nam rocznica Szekspirowska, więc Szekspirem zakończę: jak wam się podoba.
I choć, jak już wspomniałam mi, operowemu nowicjuszowi, adaptacja Katie Mitchell się podobała, to jednak mam do niej jeden, poważny zarzut. W wywiadach i materiałach dodatkowych z prób, słyszeliśmy ciągle jak inaczej zostanie przedstawiona Lucia. Jako silna intelektualistka, z głębią. Tymczasem wykształcenie sprowadzono do map i książek zagracających sypialnię Lucii, a głębię... do ciąży bohaterki. Ponieważ Lucia według Mitchell wcale nie szaleje po odrzuceniu przez ukochanego. Morduje męża na zimno, dopiero utrata dziecka, sprawia że ostatecznie się załamuje. I jedyną silną kobietą, robiącą co trzeba, wierną, lojalną, ale też trzeźwo patrzącą na wydarzenia, pozostaje służka Lucii, Alisa. I to właśnie jej, przez cały spektakl z zapałem kibicowałam.
Adaptacja "Łucji z Lammermooru" wywołała spore poruszenie wśród londyńskich melomanów. Decyzja o powierzeniu reżyserii Katie Mitchell (której "Cleansed" wystawiane w National Theatre zaliczono do jednej z bardziej brutalnych sztuk, z mdlejącą i wychodzącą w trakcie spektaklu publicznością), dodanie informacji o krwi, scenach przemocy i seksu, sprawiła, że część publiczności zdecydowała się na zwrot biletów. Krytycy niemal jednogłośnie zachwycili się Dianą Damrau, ale jednocześnie całość ocenili bez zbytniego entuzjazmu: na trzy-cztery gwiazdki.
Jeśli chcecie wyrobić sobie własne zdanie, "Lucia di Lammermoor" będzie wystawiana w ROH do 19 maja.