piątek, 7 października 2016

The Deep Blue Sea - recenzja po seansie kinowym

Ania2 była na "The Deep Blue Sea" w Londynie latem, jej recenzję możecie przeczytać tutaj. Zazwyczaj w takich wypadkach, po seansie kinowym dodajemy kilka uwag technicznych, co nieco o dodatkach i o tłumaczeniu. Tym razem jednak, będzie to bardziej kontrrecenzja, a raczej moje własne trzy grosze.
Bo chyba po raz pierwszy w historii bloga, nie zgadzam się z Anią :)


Bohaterka sztuki Terrence'a Rattigana jest uznawana za jedną z najlepszych, najciekawszych ról kobiecych w teatrze. A jak reżyserka Carrie Cracknell, w bardzo ciekawym wywiadzie w czasie antraktu powiedziała, takich ról jest stanowczo za mało. Dlatego wcześniej zajęła się "Medeą" i "Domem Lalek" - spektaklami gdzie na pierwszy plan wysuwa się właśnie kobieta, jej dramaty i rozterki. Podobnie jest w "Głębokim Błękitnym Morzu". I do mnie, w przypadku tego przedstawienia, najbardziej chyba przemówiła bardzo czysta, jasna wizja reżyserki i konsekwentne prowadzenie aktorów.
 
Hester Page (lub też Collyer w zależności kto do niej się zwraca), rewelacyjnie i przejmująco zagrana przez Helen McCrory, nie jest słabą ofiarą, pomiataną przez mężczyzn. Dla mnie ona wcale nie budzi politowania (choć często mi jej żal), ponieważ Hester walczy cały czas: o miłość, ale przede wszystkim o siebie. Nierozsądnie, gwałtownie i impulsywnie, czasem głupio, ale się nie poddaje. Nawet próby samobójcze są w jej wypadku taką walką - o skończenie wszystkiego na własnych zasadach. To co McCrory daje swojej bohaterce to właśnie z jednej strony niezwykłą pasję, a z drugiej ogromną kruchość. Hester dba, czasem za bardzo, o to co ludzie pomyślą, ale potrafi też, nie zważając na nic, doprowadzić do półpublicznej awantury. Ale przede wszystkim nie jest głupią, bezwolna kukłą. Opętana namiętnością nie myśli, ale w chwilach spokoju widać jej ogromne, ironiczne poczucie humoru (ta sztuka chwilami była autentycznie zabawna!), dystans do siebie, a zwłaszcza tęsknotę. Za miłością i normalnością. Choć chyba sama tak naprawdę nie wie czym prawdziwa miłość jest. I Helen wygrywa te wszystkie drobne niuanse wspaniale - uniesieniem kącika ust, pochyleniem głowy, przesadnie uprzejmym tonem, tysiącem niewielkich gestów. Wiecie, dawno nie siedziałam na brzegu fotela w czasie finałowej konfrontacji, zaciskając kciuki i powtarzając "dasz radę, wytrzymasz". Bo w ciągu tych dwóch godzin zaczęłam szczerze kibicować Hester - z jej wszystkimi irytującymi wadami.

zdjęcia pochodzą z fb NTlive
 I w tym świetle, ostatnia scena jest dla mnie największym triumfem bohaterki. I kończy całe, przygnębiające przedstawienie mocną, optymistyczną nutą. Bo Hester przetrwała i zwyciężyła. Zje coś, żeby mieć siłę zastanowić się co dalej, nawet jeśli w trakcie przełyka łzy. I jestem absolutnie przekonana, że sobie poradzi. Będzie żyła, a może kiedyś nawet znajdzie szczęście.

Nie byłoby całego dramatu, gdyby nie dwaj mężczyźni - mąż, szanowany  sędzia William Collyer (Peter Sullivan) i kochanek, z którym uciekła, były pilot RAFu, Freddie Page (Tom Burke), dla którego tak naprawdę wraz z wojną skończyło się życie. I to co mnie uderzyło, to ledwie tląca się chemia pomiędzy postaciami. Hester jest tak skupiona na swoich uczuciach, namiętności i miłości, że uznaje je za normę - dla niej liczy się tylko czerń i biel. Kocha na całego, albo nie kocha wcale. I nie dostrzega, że zarówno Freddie jak i William wciąż żywią do niej wiele uczuć. Tylko nie takich, nie w taki sposób, w jaki ona by chciała. I to właśnie ten rzekomo zły, zapity, pusty kochanek dostrzega prawdę: oni niszczą się, powoli zabijają się nawzajem, bo żadne nie potrafi dać partnerowi tego, czego on oczekuje. I dlatego Freddie podejmuje taką a nie inną decyzję. Ucieka - nie z tchórzostwa, ale próbując uratować i siebie i Hester. 
Muszę przyznać, że przekonał mnie Tom Burke - wcale nie klasycznie przystojny, lekko niechlujny, chwilami okrutny, bardzo zdesperowany i kochający Hester po swojemu. Dla niej niewystarczająco. Równie dobry był Peter Sullivan - dystyngowany, nie rozumiejący szaleństwa żony, ale do końca gotowy jej pomóc. Panowie wraz z Helen stworzyli rewelacyjny trójkąt uwikłany w uczucia, pozory i zależności.


I jeszcze sąsiad, pan Miller (Nick Fletcher). Były doktor ten, który ratuje swojej sąsiadce życie, na kilka różnych sposobów. Powściągliwy, ostrożny, sam skrywający bolesny sekret, pokazuje Hester, że gdy miłość wyniszcza, czasem powodem, by żyć dalej może być zwyczajna, prosta przyjaźń.

Cały dramat rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni jednego apartamentu. Ale Carrie Cracknell poszła dalej. Tom Scutt stworzył dla potrzeb spektaklu niesamowitą scenografię - blok mieszkalny z cienkimi jak papier ścianami, nieustającą obecnością sąsiadów. To wszystko osacza bohaterkę, sprawia, że niemal wciąż ma się wrażenie, że nie tylko my, widzowie ją podglądamy, ale to samo robią pozostali mieszkańcy. Trudno o zachowanie sekretów, trudno o prywatność w takiej sytuacji.


"Głębokie Błękitne Morze" jest spektaklem jakby wprost stworzonym do pokazywania w kinach. Kamera wie, kiedy skupić się na głównych postaciach, kiedy pokazać szeroki plan. Czysty dźwięk, gra świateł (i po raz kolejny rewelacyjne tłumaczenie), wszystko współgrało doskonale.

Carrie Cracknell, we wspomnianym już wcześniej wywiadzie, powiedziała, że każdy rozumie Hester po swojemu, bo chyba każdy z nas miał kiedyś złamane serce. 
Jeśli chcecie się przekonać, jak to będzie z Wami, macie jeszcze jedną okazję, 28 listopada. Bardzo polecam!