piątek, 29 września 2017

Amadeus - recenzja po seansie

Wracamy po długiej przerwie - mamy nadzieję, że tym razem już na stałe.


zdjęcie stąd
Muzyka. Władza. Zazdrość.
Młody, entuzjastyczny i przebojowy Wolfgang Amadeusz Mozart przybywa do Wiednia, ówczesnej muzycznej stolicy całego świata. Jest nie tylko przekonany o własnym geniuszu, ale też zdeterminowany, by odnieść wielki sukces. Nadworny kompozytor cesarza, Antonio Salieri z jednej strony jest olśniony dziełami Mozarta, ale z drugiej zazdrości mu tak bardzo, że postanawia uczynić wszystko co w jego mocy, by pozbyć się rywala.

Sztuka "Amadeusz" Petera Shaffera została zainspirowana legendą o tym, że Salieri był odpowiedzialny za śmierć Mozarta. Źródła historyczne nie potwierdzają niczego podobnego, ale wystarczył fakt, że obaj panowie żyli i komponowali w jednym mieście, by zainspirowało to wielu twórców. Sztukę wystawiono w National Theatre po raz pierwszy w 1979 roku i została obsypana nagrodami. Na jej podstawie Miloš Forman nakręcił nagrodzony Oscarem film o tym samym tytule.

wszystkie zdjęcia z FB NT
 W adaptacji Michaela Longhursta, Lucian Msamati gra Salieriego - pobożnego, ale w bardzo interesowny sposób, kochającego muzykę, choć nie umiejącego stworzyć nic ponadczasowego. Poznajemy go w noc jego śmierci, gdy siedząc na wózku inwalidzkim opowiada nam swoją historię, zaczynającą się w małym włoskim miasteczku, gdzie 16 letni Antonio dobił pierwszego targu z Bogiem. Obiecał mu cnotliwe życie, pomoc innym, wysławianie boskiej chwały w swoich dziełach, a w zamian za to miał stać się sławnym kompozytorem. I początkowo wychodziło na to, że obie strony dotrzymały układu. Mimo wielu pokus i ponętnych uczennic Salieri dochowywał wierności żonie, coraz lepiej czuł się na dworze odnosząc całkiem spore sukcesy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby do Wiednia nie postanowiło sprowadzić się, już ponad dwudziestoletnie, "cudowne dziecko" muzyki. Wolfgang (Adam Gillen) - głośny, wulgarny, rozwydrzony, a jednocześnie obdarzony unikatowym talentem, jakiego Salieriemu brakowało.


Antonio zaczyna knuć i intrygować, zrywa swój zakład, zamiast sojuszników stają się z Bogiem rywalami. Salieri przysięga zniszczyć Mozarta, ten instrument przez który jego zdaniem Bóg mówi do świata. Porzuca życie w cnocie, bierze kochankę, przestaje tak chętnie pomagać innym. I wciąż i wciąż jątrzy wokół młodego kompozytora, próbując uwieść jego żonę Konstancję (Karla Crome), blokując mu możliwości kariery, ale podając się za jego przyjaciela. A jednocześnie nieustannie widzi jak wiele jemu samemu brakuje do geniuszu.

O ile pierwsza połowa spektaklu to wprowadzenie i zawiązanie akcji - poznajemy głównych bohaterów, ich motywacje i pragnienia, o tyle druga to pełna emocji kulminacja intryg. Adam Gillen gra Mozarta trochę jak Groucho Marxa - niemal wręcz karykaturalnego, z otwartymi ustami naśladującego innych, irytującego i męcząco entuzjastycznego. Nie da się go lubić, a mimo to na końcu nie można nie czuć żalu. Amadeusz Gillena ma w sobie nieustanny niepokój, nieustanne pragnienie tworzenia i zasłużenia na aprobatę ojca, a jednocześnie chce się bawić i żyć po swojemu. Nawet rozsądna, choć prosta żona, nie jest w stanie nad nim zapanować.


Salieri Msamatiego to charyzmatyczny Włoch - o czym przypomina nam ciężki akcent w chwilach wzburzenia bohatera. I początkowo współczujemy mu i poniekąd rozumiemy pragnienie zemsty. Aż do sceny, gdy klęcząc w złotym fraku, przed zniszczonym i załamanym Mozartem, tłumaczy mu, że ten zabrał mu wszystko i błaga o odpuszczenie grzechów. A w tle rozbrzmiewa Requiem. To dla mnie był najmocniejszy moment całego spektaklu, wzorowo zagrany i wyreżyserowany. Późniejszy finał, mimo mocnych słów, mimo gorzkiego pożegnania Salieriego nie miał już tej mocy. 
"Amadeusz" Longhursta nie byłby tak chwalony przez krytyków (pięcio i czterogwiazdkowe recenzje), gdyby nie muzyka na żywo, grana przez Southbank Sinfonia. Tylko, że muzycy wcale nie siedzieli w jednym miejscu. Poruszali się po scenie, stanowili tło, a równie często uczestników wydarzeń. A mimo to, dzieła Mozarta nie traciły nic ze swojego piękna. 


Całość została sfilmowana bardzo sprawnie - i zbliżenia i szeroki plan płynnie się przenikały, widać jak wiele realizatorzy nauczyli się przez te kilka lat. Ponieważ w sztuce mówiono po angielsku, włosku, niemiecku a nawet francusku, to tym razem napisy okazały się niezbędne. Nie mam pojęcia jak to wyglądało w teatrze, ale bez napisów i znajomości choćby podstaw włoskiego, kilka smaczków na pewno by umknęło. 
Przed seansem, oprócz tradycyjnych zapowiedzi i filmu promującego działania National Theatre dla młodych twórców, pokazano nam bardzo ciekawy dokument zza kulis. I właśnie w nim Lucian Msamati powiedział niezwykle ciekawą rzecz. Sztuka w swoich pierwszych szkicach nosiła tytuł "Salieri", dopiero znacznie później został on zmieniony na "Amadeusz". I biednemu Antoniowi nawet to odebrano. Choć cały spektakl podążamy za nim, choć wszystkie wydarzenia obserwujemy jego oczami, to i tak nie udało mu się zostać tytułowym bohaterem - chyba najlepsze i najcelniejsze podsumowanie całego dramatu.

Adaptacja okazała się takim sukcesem, że wraca do National Theatre w styczniu 2018 i będzie grana do 17 lutego.