niedziela, 19 kwietnia 2015

Clarence Darrow - recenzja

Najchętniej zamknęłabym recenzję w jednym zdaniu: bardzo dobrze zagrana bardzo nudna historia.
O ile np. "Made in Dagenham" było bardzo moje, tak niestety, życiorys amerykańskiego prawnika, bardzo nie jest. Owszem tytułowy Clarence Darrow był postacią nietuzinkową i zasługuje na to by o nim pamiętać. Jednak sztuka będąca głównie wyliczanką jego najważniejszych spraw, z wtrąconym to i ówdzie zdaniem czy dwoma o wydarzeniach z życia prywatnego, jakoś mnie nie porwała. 

źródło
Bezsprzecznie za to zachwycił mnie Kevin Spacey. Monodram był jego popisem aktorskim i absolutnie nie żałuję wizyty w teatrze.  Chyba pierwszy raz byłam na spektaklu, po którym cała widownia wiwatowała na stojąco. 

pozostałe zdjęcia stąd
Sztuka jest prosta i scenografia też. Scena to biuro prawnika: ogromne biurko, dwa krzesła, szafka na akta, leżące dosłownie wszędzie papiery, kilka rekwizytów jak alkohol czy transparent, pamiątka po starej sprawie. 
Gwiazdą jest aktor i to na nim ma skupiać się cała uwaga widzów. I skupia. Charyzma Spacey'a sprawia, że naprawdę trudno oderwać od niego wzrok. Do tego Kevin sprawia wrażenie jakby naprawdę cieszył się, że przebywa na scenie i czerpał radość z każdej, najmniejszej interakcji z publicznością. A tych było w spektaklu całkiem sporo. A to Kevin mierzył widzów groźnym wzrokiem, a to się uśmiechał czy spoglądał porozumiewawczo. Komuś dał do przeczytania kawałek tekstu, na moment przysiadł między widzami, sprawiał, że wszyscy czuliśmy się częścią sztuki.  



Kevin kończy dyrektorowanie w Old Vic, ale podobno "Clarence Darrow" nie był jego pożegnalnym spektaklem i jeszcze wystąpi na scenie. Być może już niedługo dowiemy się czegoś więcej, na razie teatr ma w planach na lato musical "High Society", który wystawiany będzie do 22 sierpnia. Co dalej? Może właśnie produkcja z Kevinem?