środa, 21 października 2015

High Society - recenzja

Powiedzieć o musicalu, że tworzy go muzyka to truizm. Ale w przypadku "High Society", gdyby nie melodie Cola Portera, zapewne zapomniałabym o spektaklu w trzy minuty po wyjściu z teatru. A tak, dzięki brawurowo wykonywanym przez aktorów piosenkach, przy akompaniamencie rozlokowanej na balkonach orkiestry, nadal jest ze mną.

Znacie "Filadelfijską opowieść"? To dokładnie ta historia: Tracy Lord wychodzi za mąż. Nic i nikt nie ma prawa zepsuć starannie zaplanowanego wesela, które ma być towarzyskim wydarzeniem sezonu. Cóż, z planami bywa różnie. Kiedy w weselny weekend w posiadłości zjawia się były mąż Tracy (nadal ulubieniec całej rodziny, szczególnie młodszej siostry panny młodej), para dziennikarzy (udająca przyjaciół rodziny) planuje napisać relację z wesela i w raczej mało pochlebnym tonie pokazać bajeczne życie "bogatych i sławnych", zaś pan Lord postanawia wrócić na łono rodziny, którą porzucił dla kochanki - oczywiście wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli. A widz bawi się wyśmienicie, oglądając tą rozśpiewaną, kolorową katastrofę  (no może poza momentem, kiedy na scenie jedzono śniadanie i po teatrze rozchodził się smakowity zapach bekonu - wtedy nie było mi do śmiechu). 
 
wszystkie zdjęcia stąd

Opowiadana na scenie historia nie zmuszała do zbyt głębokich refleksji. Stanowiła za to idealną, lekką rozrywkę na wakacyjny wieczór, ciesząc i ucho i oko. Kostiumy były śliczne i kolorowe, idealnie pasujące do toczącej się w latach 30-stych ubiegłego wieku akcji. Prosta scenografia, właściwie rekwizyty, non stop wnoszone i znoszone ze sceny, przenosiły widzów do posiadłości amerykańskich milionerów. Było barwnie, zabawnie, chwilami wzruszająco. Trochę jak "Trzy dni na wsi", tylko tym razem zakończenie było mniej słodko-gorzkie. 



Spektakl w reżyserii Marii Friedman spotkał się z pozytywnym odbiorem widzów i krytyków. Zebrał dobre, często cztero gwiazdkowe recenzje, ale nie był pozbawiony wad: drugi akt był moim zdaniem nieco słabszy od pierwszego, a bardzo skomplikowany i zapierający początkowo dech numer taneczny na wstępie, jednak ciut za długi. W pewnym momencie chciałam już po prostu dowiedzieć się co dalej, zamiast oglądać popis taneczny kolejnej osoby. 

Ciekawym zabiegiem było rozpoczęcie obu aktów, kiedy widzowie dopiero zajmowali miejsca. Na scenie pojawiał się Joe Stilgoe (Joey Powell), żartował z publicznością, grał na fortepianie i śpiewał, wprowadzał luźną atmosferę i sprawiał, że widzowie czuli się częścią sztuki. 



Mocną stroną spektaklu byli aktorzy. Rupert Young, czyli C K Dexter Haven uroczy, choć nie pozbawiony wad pierwszy mąż Tracy. Ellie Bamber (Dinah Lord - nastoletnia siostra Tracy) kradła każdą scenę, w której się pojawiła. I oczywiście sama Tracy, zachwycająca Kate Fleetwood (nie mogę się doczekać Medei w jej interpretacji).
"High Society" było wystawiane tego lata na deskach teatru Old Vic.