piątek, 31 lipca 2015

Three Days in the Country - recenzja

"Three Days in the Country" to nowa wersja klasycznej sztuki Iwana Turgieniewa "A Month in the Country". Autorem adaptacji jest szturmujący w tym roku West End Patrick Marber: wiosną w Donmar Warehouse można było oglądać "Closer", a teraz w National Theatre wystawiana jest jego nowa sztuka "The Red Lion".

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony spektaklu
Podobnie jak w "Fortune's Fool", sztuce którą miałam przyjemność oglądać jakiś czas temu, akcja "Three Days..." toczy się na rosyjskiej wsi. Właściwie, obie te historie mogłyby rozgrywać się w sąsiadujących majątkach. Arkadii (John Light) jest bogatym, zajętym posiadaczem ziemskim, jego żona Natalia (Amanda Drew) nudzi się na wsi i od lat flirtuje, właściwie romansuje z przyjacielem męża, kochającym ją Rakitinem (John Simm). Kiedy w domu zjawia się nowy, młody i przystojny guwerner Belyaev (Royce Pierreson) zawraca  on w głowach  Natalii, jej dorastającej wychowance Verze (Lily Sacofsky) i Katii, jednej ze służących, do niedawna zresztą zaręczonej. 
W domu mieszkają także: Kolya - syn Arkadija i Natalii, Anna - matka Arkadija, Lizaveta - jej towarzyszka (cudowna Debra Gillett), Schaff - starszy guwerner, mentor Belyayeva. Istotne role w sztuce odgrywają również kochający się w Verze i pragnący ją poślubić, majętny, ale niezbyt młody czy przystojny sąsiad Bolshintsov oraz jego przyjaciel, doktor Shpigelsky (Mark Gatiss), jak sam o sobie mówi: "najgorszy diagnosta świata". Ograniczona przestrzeń, konwenanse, mniej lub bardziej skrywane namiętności i emocje, to wszystko prowadzi do wielu dramatycznych, ale też zabawnych sytuacji. A mąż, jak zawsze, dowiaduje się o wszystkim ostatni.

dwaj przyjaciele z dzieciństwa

Największą siłą spektaklu są aktorzy: John Simm, który był jednocześnie czarujący i złośliwy, naprawdę wzbudzał sympatię dla swojego nieszczęśliwie zakochanego bohatera. Do tego kilka razy uśmiechnął się tak, że przed oczami stanął mi Harold Saxon z "Doctor Who". Wyróżniała się młodziutka Lily Sacofsky, której Vera wcale nie była tak naiwna, jak początkowo się wydawało. Mark Gatiss - nie jestem jego fanką, ale tu naprawdę błyszczał, a jego oświadczyny na długo zostaną mi w pamięci. Oraz oczywiście John Light, niezapomniany Oberon ze "Snu Nocy Letniej", który niestety na scenie nie przebywał zbyt często, ale to zdecydowanie odgrywany przez niego bohater jest moim ulubieńcem w tej sztuce.

Sama adaptacja jest bardzo prosta i klasyczna.  Ładne, tradycyjne kostiumy i dekoracje. Śliczna, prawie ascetyczna scenografia: zawieszony z tylu sceny namalowany na tkaninie zarys wiejskiego krajobrazu. Tylko zmieniane meble wskazywały na zmianę miejsca akcji: oto jesteśmy w salonie, w ogrodzie, a zmieniające się podświetlenie wskazywało na porę dnia.
Zupełnie nie zapadła mi w pamięć muzyka. Owszem z boku sceny stało pianino i kilka razu zostało użyte. Dwa, trzy razy ze sceny popłynęły także rosyjskie pieśni, które śpiewane z angielskim akcentem brzmiały dość ciekawie, ale to wszystko.


"Three Days in the Country" nie jest może spektaklem wybitnym, nie sprawił, że wychodziłam z teatru roztrzęsiona, ale uważam, że to idealna rozrywka na letni wieczór. 
Sztuka, tyle co miała swoją premierę i zebrała bardzo dobre, solidne recenzje. W National Theatre wystawiana będzie do 21 października i są jeszcze bilety, można je kupić na stronie produkcji. Niestety na chwilę obecną nie wiadomo, czy przedstawienie zagości w kinach w ramach cyklu NT Live. 

A na zakończenie zobaczcie co o spektaklu mówią aktorzy: