środa, 16 listopada 2016

The Entertainer - recenzja

"The Entertainer" nazywany jest współczesnym klasykiem, powstał, kiedy Laurence Olivier, zachwycony pierwszą sztuką Johna Osborne'a "Look Back in Anger", poprosił dramaturga o napisanie czegoś o "wściekłym mężczyźnie w średnim wieku".

Akcja toczy się w latach 40-tych ubiegłego wieku, a bohaterowie to trzy pokolenia rodziny Rice:
- Archie - aktor z trudem wiążący koniec z końcem (a i to nie zawsze),
- Bill - jego ojciec, emerytowany aktor,
- Phoebe - żona Archiego,
- Jean i Frank - dzieci Archiego,
Wspominani są także Bill - odnoszący sukcesy brat Archiego, Mick - drugi syn Archiego, walczący na wojnie oraz Graham - narzeczony Jean.

W ciągu trzech aktów, trzynastu scen, które skrzętnie liczył zawieszony na ścianie zegar, widzowie oglądali zarówno wysiłki aktorskie Archiego jak i dramat rodzinny.

zdjęcia ze strony przedstawienia
"The Entertainer" to jeden z tych utworów, gdzie nie sposób właściwie kogokolwiek polubić czy komukolwiek kibicować. Możemy rozumieć tragizm sytuacji, współczuć bohaterom, ale jakoś żaden nie wzbudził w nas sympatii, czy choćby przejęcia się jego losami.

Niestety, w większości nie zachwycili też aktorzy. Najlepsze były panie - zarówno odmieniona nie do poznania, ekspresyjna Greta Scacci jak i naiwna, piszcząca chwilami Sophie McShera. Na ich tle panowie wypadli bardzo blado, choć Gawn Grainger, grający Billa, podobał się Ani2. Szkoda, że pierwotnie obsadzony w tej roli John Hurt musial wycofać się z powodów zdrowotnych
Piszemy to z żalem, ale zawiódł Kenneth Branagh. Po fenomenalnym "Macbecie" byłyśmy bardzo podekscytowane powrotem sir Kena na scenę. Na żywo udało się nam obejrzeć tylko tę jedną sztukę, ale ponieważ oglądane w kinie "Zimowa opowieść" i "Romeo i Julia" nie wywołały wielkich zachwytów, szłyśmy do teatru lekko zaniepokojone. Jak się okazało - słusznie.  Nie wiemy czy to chwilowa niedyspozycja czy przybrana na potrzeby spektaklu maniera aktorska, ale momentami Branagh mówił tak niezrozumiale, że nie da się tego określić inaczej jak bełkotem. Coś nie do końca wyszło także w relacjach między postaciami - przez większość spektaklu miałyśmy wrażenie, że każdy z bohaterów gra sam sobie, w oderwaniu od innych.
Kiedy większe emocje budzi spotkanie w trakcie antraktu Charles'a Dance'a niż wydarzenia na scenie, to znak, że przedstawienie nie jest zbyt udane. Choć są osoby, którym bardzo się podobało. Obok nas siedział pan, który był na sztuce drugi raz, bawił się znakomicie i śmiał głośno (w nie zawsze właściwych momentach).
Zresztą krytycy też mieli bardzo podzielone opinie i spektakl zebrał mieszane recenzje.


Wizualnie "The Entertainer" to bardzo klasyczna inscenizacja. Kostiumy i muzyka z epoki, scenografia z epoki, żadnych udziwnień, żadnych technicznych nowinek. Rewiowe aranżacje piosenek Archiego bardzo pasowały klimatem do całej reszty. Musimy też pochwalić jak sprawnie i sprytnie zmieniano dekoracje na oczach widzów, przenosząc nas to do domu Rice'ów to znów do teatru na występ Archiego.


Sztuka nie jest już wystawiana, ale jeżeli chcecie się przekonać, czy nasze narzekanie ma podstawy (albo jeśli jesteście zagorzałymi fanami sir Kena), 17 listopada i 12 stycznia będzie można zobaczyć przedstawienie na pokazach w polskich kinach. Możliwe, że spektakl profesjonalnie sfilmowany znacznie zyska na jakości.