piątek, 31 października 2014

Nowy sezon teatru w Regents Park

W Londynie świętują Halloween, a my marzymy o lecie. Dlatego dzisiaj, na przekór pogodzie i kalendarzowi o wiosenno-letnich planach The Regent's Park Open Air Theatre.


W parkowym teatrze sztuki wystawiane będą od maja do września, i przygotowywane są cztery produkcje:
- "Peter Pan"  J. M. Barriego, reżyseria Timothy Sheader i Liam Steel. Spektakle od 15 maja do 14 czerwca 2015;
- "The Seagull" Antoniego Czechowa, nowa adaptacja autorstwa Torben Betts, reżyseria Matthew Dunster. Spektakle od 19 czerwca do 11 lipca 2015;
- "Seven Brides for Seven Brothers" musical oparty na filmie i utworze "The Sobbin Women" Stephena Vincenta Beneta wyreżyseruje Rachel Kavanaugh.


Twórcami sztuki są: Lawrence Kasha, David S. Landay, Gene De Paul, Johnny Mercer, Al Kasha i Joel Hirschhorn. Spektakle od 16 lipca do 29 sierpnia 2015;
- "Lord of the Flies" Williama Goldinga w adaptacji Nigela Williamsa wyreżyseruje Timothy Sheader. Przedstawienia od 03 do 12 września 2015.

Nie podano jeszcze obsad dla żadnej ze sztuk.
Bilety na wszystkie spektakle w cenach £25 -  £60 (tylko na musical do £65). Przedsprzedaż ruszy 4 listopada, sprzedaż publiczna 9 grudnia, a wszystko na stronie teatru.

środa, 29 października 2014

Look Back in Anger - recenzja z uczuciami

Na początku mała uwaga. Obejrzenie tego spektaklu było moim marzeniem od pięciu lat. Dlatego poniższa recenzja nie jest poważna i profesjonalna, przeciwnie jest bardzo emocjonalnym zapisem przemyśleń przeszczęśliwej fanki. I oczywiście zawiera spoilery (o ile można mówić o takich w przypadku ponad pięćdziesięcioletniej sztuki).

"Look Back in Anger" Johna Osborne'a (w Polsce znana pod tytułem "Miłość i Gniew") miała swoją premierę w maju 1956 roku. Zebrała bardzo różne opinie. Od skrajnie oburzonych, po zachwyconych brzydką prawdą i szczerością dramatopisarza. To właśnie od tej sztuki (a raczej jednej z recenzji) wziął się tak dobrze znany nam termin "Młodzi Gniewni", a John Osborne został uznany za głos pokolenia powojennego, pokolenia, które nie do końca radzi sobie z zastałą rzeczywistością.
W styczniu 2005 roku sztuka w reżyserii Richarda Barona została wystawiona w teatrze Royal Lyceum w Edynburgu, w lutym tego samego roku została przeniesiona do Bath, do Theatre Royal. Spektakl z Bath został zarejestrowany dla V&A Archive.

wtorek, 28 października 2014

Medea - wrażenia po seansie kinowym

Tytuł alternatywny tej notki powinien brzmieć "Akordeon, bębny, skrzypce i najkrwawsza z zemst". Nie można pisać o seansie "Medei" bez muzyki*. Nawet teraz w słuchawkach mam dźwięki tanga weselnego (bo na youtube można znaleźć cały soundtrack do spektaklu).


Muzyka nadawała rytm całości, potęgowała niepokój, przynosiła nadzieję i jednocześnie odbierała ją. Śpiew na finał zamyka, niczym klamra, całą tragiczną historię. Za muzykę odpowiadali Alison Goldfrapp i Will Gregory z zespołu Goldfrapp. To oni zmienili antyczną tragedię w sztukę na wskroś współczesną, pokazali, że po odarciu z warstwy mitów, to ponadczasowa opowieść, doskonale odczytywana przez XXI wieczną publiczność.

zdjęcia ze strony NTlive

Ale nie byłoby takiego sukcesu Medei gdyby nie Helen McCrory. Ten spektakl to jej popis, inne postacie są tylko tłem dla niej, tak jak chór towarzyszący przy podejmowaniu decyzji. Chór, który na początku przyznaje bohaterce rację, zachęca do zemsty, później nie jest w stanie odwieść jej z drogi ku zagładzie.


Medea zabija swoje dzieci. Zabija je by ukarać niewiernego męża, ale także poniekąd jako karę dla samej siebie, za wcześniejsze zbrodnie, których dla niego się dopuściła. Ania2 w swojej recenzji z teatru podkreślała jak Helen panowała nad sceną. W kinie jest to jeszcze bardziej widoczne, dzięki zbliżeniom na jej nieustannie niemal zapłakaną twarz, widzimy każdą najmniejszą zmianę w jej mimice i gestykulacji. Medea, która na początku spektaklu jest zgarbiona w swoim żalu i desperacji, z chwilą gdy upewnia się w  pragnieniu zemsty, w działaniu zamiast tylko słownym rzucaniu klątw, odmienia się całkowicie. To nie tylko inny strój, zamiast brązowej koszulki i workowatych spodni - piękny biały kostium, ale także zmienia się jej postura. Przestaje się garbić, gra z podniesioną głową, nawet gdy udaje pokorną żonę, jest zupełnie inna niż na wpół szalona kobieta z początku sztuki, miotająca przekleństwa na swojego męża, dla którego poświęciła wszystko.

Medea zemstę planuje na zimno. Układem z królem Aten zabezpiecza sobie drogę odwrotu. I mimo, iż są momenty, gdy wydaje nam się, że nie da rady przeprowadzić planu w całości, wspomnienie zamordowanego przez nią brata, jest ostatnim klockiem układanki. Przekonuje samą siebie, że mordując dzieci zapewnia im spokój. Lepiej by zginęły z kochającej ręki, niż zostały zabite przez obcych. Nie dopuszcza do siebie myśli, że gdyby nie jej zatruty podarunek ślubny, nie musiałaby ich przed niczym chronić...


Tym razem operatorzy kamer nie musieli się zmagać z ruchomą sceną jak w przypadku "Streetcar Named Desire". Scena podzielona na dwa piętra nie jest aż takim wyzwaniem. Całość sfilmowana została bardzo dobrze. Zbliżenia na aktorów, wtedy gdy trzeba, szeroki plan pokazujący całość scenografii i choreografię w innych momentach. Jedyną uwagę mam do dźwięku. O ile muzyka brzmiała potężnie, o tyle monologi chóru, wypowiadane przez różne osoby i z różnych miejsc, chwilami ginęły, nie można było wyraźnie usłyszeć poszczególnych słów. To, co sprawdziło się doskonale w teatrze, niestety nie przekonywało w kinie. 

Za to ogromną zaletą retransmisji był dodany krótki dokument "Medea Complex". Mogliśmy tam usłyszeć Carrie Cracknell, reżyser spektaklu, Helen McCrory i innych, opowiadających nie tyle o sztuce, ale o głównej bohaterce. Niezmiernie ważne było podkreślenie miejsca, w którym spektakl był wystawiany - Olivier Theatre, największy z teatrów w budynku National Theatre może pomieścić 1400 widzów i jest zbudowany w formie amfiteatru, podobnie do teatrów antycznych. A jeśli chodzi o samą Medeę, to w pamięci najbardziej pozostały mi słowa Helen, jak niezmiernie ważnym jest, by nie patrzeć na główną bohaterkę jak na kobietę szaloną. Ona nie była szalona, była w pełni świadoma swoich czynów, mordując wiedziała co robi. A przede wszystkim, znając jej historię, ona nigdy nie powinna być zostawiona sama z dziećmi...


"Medea" jest spektaklem niezwykłym. Mogłam ją obejrzeć, niemal na ostatnią chwilę, dzięki uprzejmości British Council. I teraz mam dylemat. Wspominałyśmy już o plotkach krążących w kuluarach o przyszłorocznych nominacjach dla Gillian, Helen i Carey Mulligan. Półtora tygodnia temu byłam pewna, że nic nie pobije neurotycznej Blanche du Bois. Dziś kłaniam się z podziwu przed Helen. Co będzie 13 listopada, gdy obejrzę "Skylight"?

* Można, ja jej naprawdę nie pamiętam. Ale może to efekt genialnej Helen i spotkania z nią na stage door, które zatarło wszelkie inne wrażenia - Ania2

niedziela, 26 października 2014

Taken at Midnight z Chichester na West End

Festiwal teatralny w Chichester po raz pierwszy zorganizowano w 1962r. Jego pomysłodawcami i twórcami byli: Philip Powell, Hidalgo Moya i Leslie Evershed-Martin. Pierwszym dyrektorem artystycznym został Laurence Olivier i to własnie w Chichester uformowany został pierwszy zespół National Theatre
Od 1989r., spektakle wystawiane są w mieszczącym niespełna 300 widzów teatrze Minreva. Na scenie zobaczyć można wszystko: klasykę, sztuki współczesne, musicale. Pełną listę produkcji znajdziecie tutaj. 

źródło

W tym roku obejrzeć można pięć produkcji:

"Gypsy" klasyczny musical z Broadwayu. Oparty na wspomnieniach Gypsy Rose Lee a, twórcami są: Arthur Laurents, Jule Styne, Stephen Sondheim. Występują m.in.: Imelda Staunton, Lara Pulver i Kevin Whately. 

zdjęcia ze strony festiwalu

"Frankie & Johnny in the Clair de Lune" odnosząca sukcesy na całym świecie sztuka amerykańskiego dramatopisarza Terrencea McNallego. W obsadzie Dervla Kirwan jako Frankie i debiutujący w Chichester Neill Stuke jako Johnny. Może kojarzycie film? 


"An Ideal Husband" - klasyczny dramat Oscara Wilde'a, który dla potrzeb festiwalu wyreżyserowała Rachel Kavanaugh. 

"The Hundred and One Dalmatians" znana historia w nowej adaptacji Bryony Lavery. Świąteczny spektakl przygotowany z myślą o młodszych widzach (od 7 lat). Dodatkową atrakcją jest organizowana 29 grudnia Live Night, w trakcie której, przed spektaklem widzowie mogą zajrzeć za kulisy i np. porozmawiać z aktorami.


Ostatnią produkcją jest wspomniane w tytule notki "Taken at Midnight". To nowa sztuka, której autorem jest Mark Hayhurst. Cytując za stroną festiwalu:

Berlin 1931 rok. Hans Litten jest jednym z najbardziej popularnych prawników w mieście. Znany z genialnego umysłu i retorycznego stylu, z jakim broni walczących przeciwko gwałtownie rosnącemu ruchowi nazistowskiemu. W trakcie procesu o morderstwo na jednego ze świadków wzywa samego Hiltera i wtedy polityk doświadcza w pełni siły intelektu, dowcipu i odwagi prawnika. I Hans robi na Hitlerze wielkie, niezapomniane wrażenie. 
Dwa lata później, w noc pożaru Reichstagu, Litten zostaje aresztowany. Jest przetrzymywany bez procesu, bity i torturowany, i traktowany jak "wróg rodzaju ludzkiego".
O uwolnienie Hansa zabiega jego matka Irmgard. Heroiczna walka słabego z potężnym, prawd z kłamstwem, matek z mordercami stanowi podstawę sztuki. 


Widzowie w Londynie zobaczyć będą mogli "Taken at Midnight" w teatrze Haymarket od 15 stycznia do 14 marca (premiera prasowa 26 stycznia).  Bilety, w cenie £15 - £59.50, można już kupować na stronie teatru. 
W obsadzie: Penelope Wilton (Irmgard), Martin Hutson (Hans Litten), Allan Corduner (Franz Litten), Pip Donaghy (Erich Muhsam), Mike Grady (Carl von Ossietzky), John Light (Dr Conrad), David Yelland (Lord Clifford Allen), Marc Antolin (Gustav Hammerman), Christopher Hogben (Hotelier) Dermont McLaughlin (SA Officer). 

Obiecujemy sobie, że kiedyś wybierzemy się do Chichester. Na razie musimy zadowolić się transferami na West End. "Private Lives" czy "The Pajama Game" też miały premiery właśnie na festiwalu.

sobota, 25 października 2014

W paszczę lwa czyli wizyta w V&A Archive

V&A Theatre and Performance Archives przechowywane są prawdziwe skarby. Sztuki całkiem nowe, które niedawno zeszły z afisza i starsze, o których istnieniu niewiele osób wie czy pamięta. Przeboje, z rewelacyjnymi recenzjami i spektakle kontrowersyjne, które dzieliły widzów i krytyków. Od karuzeli znanych nazwisk można dostać zawrotu głowy. A wszystkie dostępne są dla każdego, zupełnie za darmo. Wystarczy wybrać dzień i tytuł sztuki, zarejestrować się i gotowe. 
Dokładne wskazówki co, gdzie i jak znajdziecie w  naszym przewodniku, radzimy składać zamówienie z co najmniej dwutygodniowym wyprzedzeniem. Stanowisk w Archiwum jest malutko, a dodatkowo bywa ono nieczynne z różnych powodów. Z doświadczenia wiemy, że obejrzenie w jednym dniu tytułów zaplanowanych na dwie wizyty, nie jest może niemożliwe, ale ciut wyczerpujące.  

Nasza przygoda z Archiwum, zaczęła się właśnie dwa tygodnie przed planowanymi wizytami, od dość długiej korespondencji mailowej. Przemiłemu pracownikowi wyjaśniałyśmy co i kiedy chcemy oglądać. Trzy  sztuki, dwie osoby, to razem, tamto oddzielnie, troszkę to było zamotane. W każdym razie, udało się nam wszystko ustalić, podałyśmy dane, dostałyśmy potwierdzenie oraz wskazówki dojazdu i w końcu nadszedł ten wyczekiwany dzień. Wysiadłyśmy z metra na stacji Baron's Court i spacerkiem udałyśmy się na Blythe Road w poszukiwaniu Blythe House i wejścia B, jak nam przekazano w mailu. 


Budynek Archiwum jest ogromny i majestatyczny. Otacza go masywne, żelazne ogrodzenie. Wejście B to zamknięta na cztery spusty brama, na szczęście z domofonem. Zadzwoniłyśmy, przedstawiłyśmy się (po raz pierwszy) i wyłuszczyłyśmy cel naszej wizyty. Osoba po drugiej stronie sprawdziła listę gości, uznała, że wszystko się zgadza i zabrzmiał brzęczyk. Pchnęłyśmy ciężkie skrzydło i znalazłyśmy się na ścieżce prowadzącej do budynku, śledzone przez wiele umieszczonych na nim kamer. Następnie, kolejne, otwierane przyciskiem drzwi, za nimi korytarz i recepcja. W recepcji pan ochroniarz, ten sam, który otworzył nam bramę, a ponieważ Archiwum jest brytyjskie, był oczywiście niezwykle sympatyczny i pomocny.

Musiałyśmy pokazać nasze dowody osobiste, otrzymałyśmy karty magnetyczne (tylko z nimi można było przejść przez drzwi do korytarza prowadzącego do toalet), podpisałyśmy jedną listę obecności i regulamin, polecono byśmy wybrały sobie szafkę (cała jedna ściana recepcji to szafki zamykane na kluczyk) i zostawiły w niej kurtki i torby. Później musiałyśmy na kolejnej liście podpisać otrzymanie kluczyka, na nadgarstkach zapięto nam specjalne papierowe bransoletki mówiące o dniu i porze wizyty... i wreszcie mogłyśmy, przez parę ciężkich szklanych drzwi, przejść do czytelni.

o tak właśnie zostałyśmy oznakowane :)

Jeśli jednak myślicie, że to koniec formalności, to grubo się mylicie!
W czytelni musiałyśmy ponownie się wylegitymować, podpisać listę gości, podpisać regulamin udostępniania zbiorów, podpisać osobną listę na każdą sztukę, którą wypożyczyłyśmy, poczekać chwilę na założenie kart czytelniczych... Wreszcie zostałyśmy wprowadzone do małego, przylegającego do sali głównej pokoiku, w którym znajdowały się trzy, różnej klasy stanowiska do oglądania. Otrzymałyśmy płyty i mogłyśmy oddać się obcowaniu ze Sztuką.

Karty czytelnika - mamy niejasne wrażenie, że chyba powinnyśmy oprawić je w ramki :)

Personel czytelni jest przemiły, służy pomocą w dużych sprawach (zarysowana płyta i wymiana na inną kopię) i tych mniejszych (wskazanie drogi do toalet, pomoc ze słuchawkami). Wszyscy uśmiechnięci, życzliwi i zapraszający koniecznie ponownie. 
Po bliższym poznaniu wielki groźny lew okazał się całkiem sympatycznym kotem :)


A poniżej mała, 10 minutowa próbka tego, co w Archiwum można obejrzeć.



A jeśli nadal nie jesteście przekonani, czy warto poświęcić kilka godzin pobytu w Londynie na wizytę w Archiwum oraz dziwicie się poziomem zabezpieczeń, oto kilka sztuk (i znanych aktorów w nich) które można tam obejrzeć. Takie dobra muszą być bardzo dokładnie chronione!
  • American Psycho The Musical (Matt Smith)
  • Betrayal (Kristin Scott-Thomas)
  • Birdland (Andrew Scott)
  • Blithe Spirit (Angela Lansbury)
  • blue/orange (Chiwetel Ejiofor i Bill Nighy)
  • Brand (Ralph Fiennes)
  • Butley (Dominic West i Emma Hiddleston)
  • Hamlet (Ben Whishaw, jest też wersja z Kennethem Branaghem)
  • Hedda Gabler (Benedict Cumberbatch)
  • The Ladykillers (Peter Capaldi)
  • Macbeth (James McAvoy, jest też wersja gdzie grał Ian McKellen i Judi Dench)
  • Look Back in Anger (David Tennant)
  • i wiele, wiele innych - większa część listy dostępna jest tutaj

piątek, 24 października 2014

James McAvoy od stycznia w Trafalgar Studios

James McAvoy, który za swoją ostatnią rolę (Makbet) zebrał bardzo dobre recenzje i został nominowany do nagrody Oliviera w 2013 roku, powraca na scenę teatru Trafalgar w "The Ruling Class".


Sztuka autorstwa Petera Barnesa, była po raz pierwszy wystawiona w Nottingham Playhouse w 1968 roku, później została przeniesiona na West End. Okazała się sukcesem i na jej podstawie nakręcono w 1972 roku film (znany u nas pod tytułem "Wyższe Sfery") z Peterem O'Toole w roli głównej, za którą otrzymał nominację do Oscara. Głównym bohaterem tej czarnej komedii jest Jack Arnold Alexander Tancred Gurney, 14-ty Lord Gurney, który po mającej cechy sporego skandalu śmierci ojca, przejmuje władzę nad majątkiem. Jedynym problemem jest to, że młody dziedzic od kilku lat uważa się za Jezusa Chrystusa...

Sztuka, wyreżyserowana przez Jamiego Lloyda, będzie wystawiana od 15 stycznia do 11 kwietnia 2015. Póki co nie ogłoszono nazwisk pozostałych aktorów. Bilety na spektakle będzie można kupować na stronie teatru od środy 29 października, od 11 rano naszego czasu.  

czwartek, 23 października 2014

"Cat on a Hot Tin Roof", czyli mam marzenie

Prowadziłam ostatnio kilka rozmów o "Streetcar Named Desire" i w każdej z nich prędzej czy później padał tytuł: "Kotka na gorącym, blaszanym dachu". Właściwie nic dziwnego, obie sztuki łączy ten sam autor, to samo amerykańskie południe i znana ekranizacja. 

źródło
Nie pamiętam ile miałam lat, kiedy pierwszy raz zobaczyłam film, ale było to dawno i od tamtej pory często do niego wracam. Może to niebieskie oczy i uśmiech młodego Paula Newmana. Może oszałamiająca Elizabeth Taylor w roli głównej. Na pewno duszna, leniwa atmosfera amerykańskiego południa, którą kocham. W każdym razie, marzę o zobaczeniu "Kotki" na scenie i zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałby moja adaptacja.


oba zdjęcia stąd
Tak to widzę, tak to słyszę: scena, teatr, scenografia i kostiumy, muzyka:


Rzecz dzieje się na ogromnej plantacji, więc i scena powinna być duża, dwupoziomowa. Na dole salon, jadalnia, gabinet, na górze sypialnie. Do tego oświetlenie jak w "Medei" czy w "The Nether", pozwalające ukryć mniej istotne w danym momencie miejsca w domu. Ciekawym zabiegiem byłoby zbudowanie plantacji na środku mojego ulubionego Young Yic, ale jednak Olivier w National Theatre daje więcej możliwości. 
Nie jestem fanką przenoszenia akcji w czasie i udziwniana adaptacji na siłę, ale "Kotka" jest na tyle uniwersalna, że spokojnie można dekoracje i kostiumy utrzymać w klimacie lat 50-tych, jak i zrobić je całkiem współczesne.
Muzycznie delta Missisipi to bardziej blues, ale ja mam w głowie swingowe standardy, Glenn Millera czy Duke Ellingtona,  big-bandy.
źródło
Kto, kogo i dlaczego: obsada:

W sztuce występuje 8 osób i gromadka dzieci. 
Margaret - Gemma Arterton. Na pierwszy rzut oka śliczna, słodka i delikatna. A w "Duchess of Malfi" udowodniła, że potrafi grać też postaci silne, uparte i nie poddające się, jednocześnie nie tracąc uroku. Dla mnie idealna Maggie.
Brick - Tom Hiddleston, po wysłuchaniu "Stories Before Bedtime" chcę więcej Toma z południowym akcentem. 
Big Daddy - Charles Dance.
Big Mama - Celia Imrie albo Eileen Atkins. Pierwsza byłaby nadwrażliwą, trzęsąca się jak przysłowiowa kwoka matką. Druga - prawdziwą południową damą. 
Mae "Sister Woman" - mam z nią największy problem. Marzy mi się Holliday Grainger: mała, drobna, z anielską twarzyczką, zupełnie nie kojarząca się z matką kilkorga dzieci. Przeszkadza mi tylko różnica wieku między nią, a wymarzonym Gooperem. Może Rosamund Pike?
Gooper "Brother Man" - Tobias Menzies, koniecznie w żółtym sweterku (dziękujemy ci BBC za "The Honourable Woman"). Tobias jest bardzo dobrym, wszechstronnym aktorem. Potrafi być niepozorny, niewidoczny, sprawić wrażenie zdominowanego przez Mae, by w finale przeistoczyć się całkowicie.
Doctor Baugh - Mark Strong, bo go lubię.
Reverend Tooker - Paul McGann, bo Ania1 go lubi.

źródło
"Kotka" co jakiś czas wraca na teatralne sceny. We wrześniu wystawiana była w Newcastle, a w 2010r., na West Endzie, zdobywała nagrody  adaptacja z Adrianem Lesterem. Czekam więc cierpliwie, aż kolejny reżyser(ka) sięgnie po tekst  Tennessee Williamsa, może jego (jej) wizja chociaż częściowo pokryje się z moją. A może będzie zupełnie inna, ale nie mniej fantastyczna

środa, 22 października 2014

Notka, której nie ma - czyli o felietonie pana Nowaka

Dziś w naszym zakątku "internetów" rozpętała się burza. Wszystko zaczęło się od felietonu pana Macieja Nowaka, krytyka teatralnego, w którym to felietonie, nie przebierając w słowach, daje upust swojej frustracji na nową modę jaką jest wyświetlanie spektakli teatralnych w "budach kinowych".

Zagotowało się w nas, jak i w wielu innych odbiorcach. Zanim jednak zebrałyśmy się by napisać, co o tym sądzimy, zrobił to Zwierz
I zrobił to w tak rewelacyjny sposób, że nam pozostaje tylko zalinkować do jej notki i powiedzieć: Idźcie i czytajcie, bo dobre to jest.

Głos w dyskusji zabrała także Marta Gaik z TerazTeatr.pl. Głos równie interesujący, z bardzo ważnym zdaniem: "Kultura powinna łączyć, a nie dzielić".

I tym optymistycznym akcentem kończymy pisać notkę, której tak w zasadzie w ogóle nie ma.

poniedziałek, 20 października 2014

King Charles III - recenzja

O sztuce pisałyśmy już w kwietniu. Czytając rewelacyjne, pełne zachwytów recenzje, nabrałyśmy ochoty by ją zobaczyć i miałyśmy ogromną nadzieję, że jak wiele innych produkcji z Almeidy, zostanie przeniesiona na West End. Czasami widać teatralne marzenia się spełniają (nam, odpukać, zaskakująco często), dlatego w pierwszy październikowy piątek, o wpół do dziewiątej rano, ustawiłyśmy się w kolejce po dzienne bilety na "Króla Karola III". Udało nam się dostać dwa ostatnie miejsca w pierwszym rzędzie i podekscytowane wieczorem zasiadłyśmy w teatrze.

podobno w metrze nie można umieszczać wizerunków rodziny królewskiej w celach reklamowych - 
dlatego król Karol ma wypikselowaną twarz :)

I nie zawiodłyśmy się.
Sztuka w pełni zasługuje na 5-cio gwiazdkowe recenzje, a my podzielamy wszystkie zachwyty recenzentów.
Scenografia jest bardzo prosta. Półkolista kamienna ściana otacza scenę, na środku której znajduje się niewielkie podwyższenie, z boku kilka krzeseł i biurko. Spektakl zaczyna się bardzo klimatycznie. Ubrane na czarno postacie wolno wkraczają na scenę, każda z nich trzyma grubą, zapaloną świecę, idąc śpiewają łaciński, żałobny chorał. Symboliczny, przejmujący pogrzeb królowej. To był chyba ostatni spokojny moment w całym przedstawieniu. Po śmierci władczyni rusza machina, mająca na celu ukoronowanie jej następcy - i mimo, iż na uroczystą koronację należy poczekać, państwo czekać nie może. Ustawy muszą być podpisane, prawo musi być stanowione. Jak mówi jeden z bohaterów "Umarła królowa, niech żyje król!".

Kate i William. Olivier Chris wyrasta powoli na jednego z naszych ulubionych aktorów! (źródło)

W centrum tego wszystkiego znajduje się, rewelacyjnie sportretowana i zagrana, rodzina królewska. Główny bohater, Karol (Tim Pigott-Smith), wydaje się nieco zagubiony na początku. Nie ma czasu na żałobę, obowiązki wzywają, a wspiera go zawsze wierna Camilla (Margot Leicester). Karol nie chce tkwić w cieniu słynnej rodzicielki, chce się wyróżnić, chce być prawdziwym władcą. Dobry i prawy książę William (Olivier Chris) jest gotowy pomagać ojcu jak tylko potrafi, jego żona, księżna Catherine (Lydia Wilson) ma jednak swoje zdanie. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem postaci księżnej. Tu zdecydowanie nie jest tylko pustym, ślicznym dodatkiem u boku męża, na jaki kreują ją tabloidy. Przeciwnie, jest młodą kobietą doskonale wiedzącą czego chce i jak to dostać. W spektaklu nie mogłoby oczywiście zabraknąć "czarnej owcy". Książe Harry (Richard Goulding) bunt nastolatka przesunął w czasie o kilkanaście lat, a teraz czuje się coraz bardziej niepewny swojej roli jako członka najważniejszej rodziny w kraju. Mamy także premiera (Adam James), gotowego poprowadzić nowego króla i lidera opozycji (Nicholas Rowe) rozgrywającego swoją własną kampanię wyborczą. Specjalna wzmianka należy się Tafline Steen w roli Jess - niepokornej dziewczyny "z ludu", dla której Harry kompletnie stracił głowę. Jess była jak ożywczy powiew w dusznym pałacu, pełnym kłamstw i udawania. Na drugie wyróżnienie zasługuje Katie Brayben, która wcieliła się w kilka postaci: dziennikarkę, asystentkę i... Lady Di.

 Harry i Jess (źródło)

Jakby za mało było kontrowersyjnej tematyki, tekst sztuki został napisany przez Mike Bartletta białym wierszem, chwilami archaicznym językiem i składnią podobną do niektórych sztuk szekspirowskich. Wraz z pozornie średniowieczną scenografią, współczesnymi kostiumami (i wspaniałymi szatami w scenie finałowej), nieodłącznym duchem (Diana oczywiście) całość tworzy prawdziwą mieszankę wybuchową.

 Diana w swojej słynnej kolii, snuła się po scenie wieszcząc nadejście "najwspanialszego króla" (źródło)

Tempo spektaklu jest zawrotne. Widz nie ma ani chwili wytchnienia, z wypiekami na twarzy śledzi wydarzenia na scenie. Przedstawienie jest przepięknie zrealizowane, z dbałością o najmniejsze detale. A na dodatek ta sztuka jest autentycznie zabawna. Wybuchy śmiechu towarzyszyły egzaltowanym przemowom Camilli, czy zdecydowanym działaniom Kate. Widownia zaśmiewała się, jednocześnie mając świadomość, że śmiać się nie powinna. Wśród nielicznych głosów krytycznych pojawiały się opinie, że "nie wypada" wystawiać takiej sztuki. Nam jednak wydaje się, że "King Charles III" to oko puszczone do widza. Zmusza do zastanowienia i do odpowiedzenia sobie na pytanie: czym tak naprawdę w XXI wieku jest monarchia i na czym polega władza królewska? Pytanie, które po spektaklu nie daje spokoju nawet nam, widzom z zewnątrz, z kraju, którego przedstawione na scenie problemy nie dotyczą w najmniejszym stopniu.



Sztuka będzie grana w Wyndham's Theatre do 31 stycznia. Bilety w cenie £19.75 - £89.75 są do nabycia tutaj. Jednocześnie codziennie wypuszczana jest pula minimum 9 biletów (cały pierwszy rząd, ale scena nie jest bardzo wysoka) w cenie £10. Jeśli macie chwilę czasu w Londynie idźcie na to, naprawdę warto!

Po spektaklu oczywiście udałyśmy się na Stage Door, z jednym pytaniem do aktorów. Nie o sztukę tym razem, ale o teatr: czym różni się granie w małej Almeidzie od teatru na West Endzie i które miejsce preferują?
zdjęcia dzięki uprzejmości Naomi Westerman, która tego wieczoru na stage door zamieniła się w naszego fotografa :)

Udało nam się porozmawiać z Adamem Jamesem, Olivierem Chrisem i Timem Pigott-Smithem. Wszyscy jednogłośnie odpowiedzieli, że wolą Almeidę. Adam James zwrócił uwagę na to, że w mniejszym teatrze można nawiązać bliski kontakt z publicznością, gra się do poszczególnych widzów, a nie do tłumu. Tim Pigott-Smith dodał, że Almeida jest bardziej domowa, można pomyśleć, że to większy pokój. W Wyndham's zmieniły się proporcje sceny, to jest prawdziwy duży teatr z trzema balkonami i dużą widownią. Na takiej scenie gra się inaczej, aktor stara się kierować słowa do całego audytorium, spogląda częściej w górę, ku publiczności siedzącej wyżej. Jednak na zakończenie Tim przyznał, że West End ma jedną niezaprzeczalną zaletę. To prestiż  i możliwość dotarcia do szerokiego grona odbiorców.
Oliviera Chrisa także miałyśmy zamiar dokładniej wypytać, jednak cała rozmowa zeszła na jego inne role - w "Great Britain" i w cyklu "Women, Power and Politics", który miałyśmy okazję obejrzeć tego samego dnia w V&A Archive (i musimy przyznać, że nagłe pojawienie się Chrisa na ekranie w stroju z epoki było dla nas dużym zaskoczeniem). I taka mała refleksja. Jakie wspaniałe są rozmowy po spektaklu, gdy na aktorów nie napiera dziki tłum fanów. Dlaczego David i Tom muszą być aż tak popularni? ;)

Zniechęcone zeszłorocznymi Olivierami, w tym roku nie chcemy typować. Ale uważamy, że jeśli Tim Pigott-Smith nie otrzyma choćby nominacji, będzie to skandal porównywalny do braku nominacji dla Richarda II.




niedziela, 19 października 2014

Daytona - recenzja

Sztuka w reżyserii Davida Grindleya, wystawiana w teatrze Royal Haymarket od 28 czerwca do 23 sierpnia 2014r.
Wystąpili: Maureen Lipman (Elli), Harry Shearer (Joe) i autor sztuki, Oliver Cotton (Billy).
Pierwszy raz "Daytona" została wystawiona latem 2013 w Park Theatre niedaleko Finsbury i tak bardzo spodobała się widzom, że została przeniesiona na West End. 
Wybrałam się do teatru zachęcona raczej pozytywnymi recenzjami i opisem:

Opowieść dziejąca się Nowym Jorku w 1986 roku. Joe i Elli dzielą miłość do tańca towarzyskiego i ćwiczą choreografią przed następnym dużym turniejem. Pomimo, iż nieustannie się sprzeczają, kochają się od prawie pięćdziesięciu lat. Pewnej nocy w ich mieszkaniu pojawia się Billy. Zaginiony brat Joego wraca do ich życia wraz z niezwykłą opowieścią. 

Wyszłam z teatru, niestety, zawiedziona. Dla mnie to sztuka, w której jednocześnie było za dużo i nie było nic. 
Elli, Billy i Joe w młodości byli więźniami obozu koncentracyjnego, po wojnie wyjechali do Ameryki, gdzie bracia założyli wspólny interes. Pewnego dnia, bez powodu Billy zniknął wraz z połową pieniędzy. Gdy trzydzieści lat później, niespodziewanie ponownie pojawia się w ich życiu Ellie i Joe nie są zachwyceni. Okazuje się, że podczas spędzanych z żoną wakacji Billy spotkał mężczyznę, w którym rozpoznał brutalnego strażnika z obozu. Ulegając emocjom zastrzelił go w hotelowym basenie i uciekł. U brata szukając pomocy i schronienia. Ale to tylko pierwsza warstwa. 
Widz, dowiaduje się, że przed laty Billy i Ellie mieli romans. W końcu miał on tak dość tej sytuacji i oszukiwania brata, że zabrał swoją część pieniędzy i zniknął. Założył rodzinę i ułożył sobie życie w innej części kraju. Wyraźnie widać jednak, że mimo upływu czasu Ellie i Billy nadal darzą się uczuciem. 
źródło
Wydaje się, że w sztuce jest wszystko: ciekawa, zaplątana historia, humor, emocje, ale zupełnie nic z tego nie wynika. Mamy starcia miedzy małżonkami, między braćmi, między byłymi kochankami, ale żadna z tych scen nie wzbudziła we mnie emocji. Co więcej ani jedna z trzech postaci nie wzbudziła mojej sympatii czy zrozumienia. Nawet biedny, oszukiwany przez żonę i brata Joe bardziej mnie irytował swoją miękkością i niekonsekwencją, niż budził pozytywne uczucia. Byłam na popołudniowym przedstawieniu, nie chcę oskarżać aktorów o grę "na pół gwizdka", ale wyszłam z teatru nieporuszona. 


piątek, 17 października 2014

Streetcar Named Desire - kilka uwag po seansie kinowym

Recenzję z teatru napisała już Ania2, ja chciałam krótko odnieść się do wersji kinowej. 
Mam w głowie słowa Grega Dorana, z jednego z wywiadów udzielonych, gdy w kinach miał pojawiać się "Richard II". Powiedział wtedy, że sztuka na ekranie daje reżyserowi kontrolę nad widzem, jakiej nigdy nie będzie miał w teatrze.
Podczas spektaklu, można zasugerować publiczności, co jest ważne, ale to widz sam zadecyduje czy w danym kierunku spojrzy. Kamera poniekąd odbiera taką możliwość. Uchwycenie, pozornie nic nie znaczących gestów, pozwala inaczej zinterpretować scenę, nadaje jej głębszego, a czasem nawet przeciwstawnego znaczenia. Pokazuje widzowi spektakl tak, jak reżyser chciałby, by był on oglądany. Greg podkreślał kilkakrotnie, jak ważne jest by nie przesadzać, by filmując spektakl na żywo, nadal dać widzowi poczucie, że uczestniczy w przedstawieniu, że ma szansę wyboru, a nie prowadzić go za rękę.

zdjęcia ze strony NT Live


W "Streetcar Named Desire" dla NT Live te proporcje zostały przepięknie zachowane. Mamy zbliżenia, ale mamy też statyczną kamerę. Przy niemal nieustannie obracającej się scenie powodowało to, że zamiast niektórych aktorów,  widzieliśmy kawałek drzwi czy zasłonki. Ta niedoskonałość podkreślała poniekąd intymność całej aranżacji. Ale w jednej małej scenie zostaliśmy my, widzowie kinowi, właśnie poprowadzeni za rękę. Uderzyła mnie ona tak bardzo, że stała się powodem notki, zamiast zwykłego komentarza pod recenzją Ani. Mówię o scenie, gdy Stanley podarował Blanche bilet na autobus do domu. Gdy z podekscytowaniem rozrywała kopertę, kamera była skupiona na dłoniach. Jednak nie były to wiecznie trzęsące się ręce Blanche. Zamiast tego widzieliśmy zbliżenie wielkiej dłoni Stanleya, jego grubych palców niemal miażdżących w swoim uścisku delikatne palce Stelli i zza tego uchwytu obserwowaliśmy dopiero reakcje Blanche. Mały moment, stracony dla większości widzów w teatrze (mogły im zasłaniać drzwi, stół, albo po prostu nie mogli oderwać oczu od genialnej gry Gillian). Tylko publiczność w kinie widziała ile siły Stanley wkłada w to, by powstrzymać Stellę. By ten akt okrucieństwa, a także desperacji z jego strony przebiegł dokładnie tak, jak sobie to zaplanował. 
Dla mnie ten króciutki moment w pełni obrazuje to, o czym mówił Doran.
Jest też jednym z powodów, dla którego warto oglądać nagrania spektakli. Ponieważ w kinie odbieramy sztukę niemal dokładnie tak, jak życzy sobie tego reżyser. Czy w jakiś sposób zubaża to nasze własne doświadczenie? Na to każdy widz musi odpowiedzieć sobie sam.




Spektakl błyszczy obsadą. Każdy z aktorów jest niepowtarzalny, każdy kreuje swojego bohatera całościowo. Podobał mi się prosty, ale bynajmniej nie głupi Stanley (Ben Foster), nie aż tak brutalny i nieobliczalny jak zwykliśmy go sobie wyobrażać. Podobała mi się zdecydowana Stella (Vanessa Kirby), pragnąca opiekować się siostrą, a jednocześnie kochająca męża. Nie było w niej nic z potulnej ofiary, potrafiła postawić na swoim. Podobał mi się Mitch (Corey Johnson), niedźwiedź o gołębim sercu. Podobali mi się kumple Stanleya i sąsiadki Stelli. Ale wszystkich przyćmiła Gillian Anderson w roli Blanche. Entuzjastyczna z początku, z nutką histerii, lekkomyślna i roześmiana, na naszych oczach przeistaczała się powoli we wrak kobiety. Staczała się, starając się temu zaprzeczyć, z całych sił chwytając się resztek swojego wyimaginowanego, pięknego świata. A Gillian, lekko przygarbiona, nieustannie poruszająca dłońmi, mówiąca wysokim schrypniętym głosem, z silnym południowym akcentem, operując pełnym spektrum emocji, pokazała nam ten upadek jak nikt. Do ostatniej sceny przykuwała uwagę, a jej zejście ze sceny było równie królewskie jak pojawienie się na niej.


PS: Nie wiem, czy to było działanie celowe, ale w Multikinie poznańskim nie działała klimatyzacja. Kino było niemal pełne, coraz bardziej duszna atmosfera na ekranie potęgowała uczucie gorąca, widzowie stopniowo pozbywali się szalików, swetrów. Gorąco było w nowym Orleanie, gorąco było na sali. Wszyscy w napięciu czekaliśmy na zakończenie dramatu. Łyk świeżego powietrza po wyjściu z sali nigdy wcześniej nie miał aż takiego znaczenia.

PS.2 (od Ani2): Nie będę pisać trzeciej notki, ale zgadzam się z Anią1 - w teatrze odebrałam tę scenę zupełnie inaczej. 

Zapewne bardziej skupiona byłam na grze, na twarzy Gillian. Owszem Stanley przytrzymywał Stellę, ale sprawiał bardziej wrażenie psocącego dziecka, a ona, ciut zrezygnowana pozwalała mu na to.

wtorek, 14 października 2014

Dzieje się

Wakacje dawno za nami, ale strasznie spodobała nam się "koktajlowa" forma postów, mamy nadzieję że Wam także bo zostanie z nami na dłużej.  

Teatr Trafalgar Studios stawia na Dickensa i przygotowuje na okres świąteczny dwie produkcje na motywach jego utworów.
W pierwszym, zatytułowanym "Miss Havisham's Expectations" wystąpi Linda Marlowe. Wcieli się w tytułową panią Havisham i w opowieści o "namiętności, zemście i magii" przedstawi historię ze swojej strony.














James Swanton na nowo zaadaptował i wystąpi w sztuce "Sikes and Nancy", opartej na postaciach z powieści "Oliver Twist". Tekst ten był prezentowany podczas odczytów przez samego Dickensa, a "publiczność pogrążała się w szoku i mileczeniu, ale zdarzało się także, że kobiety krzyczały i mdlały".   Główną postacią jest przerażający morderca Bill Sikes, poza nim Swanton wciela się także w Fagina, Nancy czy Brownlowa. 
Oba przedstawienia wystawiane będą od 9 grudnia do 3 stycznia, oba trwają godzinę. Bilety w cenie od 15 do 30 funtów kupować można np. na stronie ATG. 

Nieco wcześniej bo od 12 listopada do 20 grudnia w Royal Court Theatre wystąpi Amanda Abbington. Zagra Sail w sztuce God Bless the Child, o której pisałyśmy tu.



Przygotowana przez RSC, wystawiana do tej pory w Stratford upon Avon adaptacja obu części "Henryka IV" przenosi się do Londynu, a dokładnie do Barbicanu. Z tej okazji  25 listopada odbędzie się specjalne wydarzenie: "The Royal Shakespeare Company presents 'The Seven Ages of Man at The View From The Shard' in association with Time Out". 
Aby wygrać możliwość zakupu dwóch biletów (po 45 funtów każdy) należy wypełnić formularz na stronie  Time Out . Szczęśliwcy będą mogli posłuchać szekspirowskich monologów z panoramą Londynu rozciągającą się u stóp. Niestety ofera dotyczy tylko mieszkańców Wysp.


niedziela, 12 października 2014

Streetcar Named Desire - recenzja

Young Vic wyrasta na mój ulubiony teatr - dwa spektakle, dwa zachwyty. W maju "A View from the Brigde" a teraz "Streetcar Named Desire". Piałyśmy o tym spektaklu od zimy, z uwagą śledziłyśmy wszystkie doniesienia a ja czekałam na niego na równi z "Medeą". Podobnie jak w przypadku greckiej tragedii przyciągnęła mnie obsada.
wszystkie zdjęcia ze strony ntlive

Gillian Anderson występowała już wcześniej na West Endzie, ale nie zbierała przesadnie entuzjastycznych recenzji. Tym razem była niesamowita. Wg plotek, na które trafiła Ania1 obok Helen McCrory i Carey Mulligan, Gillian jest aktorką najczęściej typowaną do tegorocznych nagród teatralnych. I w pelni się zgadzam. Jako Blanche była krucha i twarda, flirtująca i zagubiona. A ostatnia scena podczas której wolnym krokiem obchodziła cały teatr wywoływała dreszcze. 


Ben Foster jest jednym z moich ulubieńców. Nie jest typowym filmowym przystojniaczkiem, ale ma w sobie to coś i umie grać. Jego Stanley nie jest tak seksowny i pociągający na pierwszy rzut oka, jak np. filmowy w wykonaniu Brando, ale jest bardzo przekonujący. I mimo, że daleko mu do rycerza w lśniącej zbroi, a jego zachowanie wiele razy wywoływało mój sprzeciw, to jednocześnie budził sympatię.


Nie znałam wcześniej Vanessy Kirby grającej Stellę, ale zupełnie mnie podbiła. Patrząc na jej postać: uroczą, pełną energii i radości, widz od razu rozumie czemu Blanche i Stanley rywalizują o jej uwagę. Lawirująca między mężem a siostrą, pragnąca zaopiekować się wszystkimi, była tą postacią, której kibicowałam.



Pozostała obsada była dobra, ale nikt nie przyciągnął mojej uwagi.



Jednym z powodów, dla których kocham YV są ceny biletów. Za 38 funtów miałam miejsce w pierwszym rzędzie, dzięki temu chwilami byłam naprawdę blisko aktorów. 
Ustawiona na środku sali scena była mieszkaniem Stelli i Stanleya. Kuchnia, sypialnia i łazienka oddzielone od siebie drzwiami, ale nie otoczone ścianami więc widzowie mogli bez przeszkód obserwować akcję. Do tego zastosowano zabieg, z jakim nie spotkałam się wcześniej, scena wolno wirując była nieustannie w ruchu. 


Samo wyposażenie miszkania oraz kostiumy były na tyle uniwersalne, że trudno mi określić dokładny czas osadzenia akcji. 
Całe przedstawienie ma ciut mroczny, duszny klimat a muzyka idealnie do niego pasuje. Znane i mniej znane piosenki podkeślają dynamikę i dramatyzm scen. Playlista słuchana niezależnie nie robi aż takiego wrażenia, ale zainteresowani mogą ją znaleźć tutaj.
Wygląda na to, że długość to jednak nie wszystko. Przedstawienie trwa tylko 15 minut krócej niż "Crucible", ale tym razem absolutnie mi się nie dłużyło. Wręcz przeciwnie, byłam zaskoczona, że to już koniec. 
Cały spektakl podobał mi się bardzo i niecierpliwie czekam aż ktoś w NT wpadnie na pomysł, żeby zacząć wydawać nagrane spektakle na dvd.

16 września spektakl został zarejestrowany i wyświetlany w brytyjskich kinach w cyklu NT Live. U nas, do Multikina, można się wybrać już 16 października. Pamiętajcie też o sprawdzaniu repertuarów lokalnych kin studyjnych.





piątek, 10 października 2014

The Wolf From The Door - recenzja

Jerwood Theatre Upstairs to druga część teatru Royal Court. Mieści się na poddaszu i jest naprawdę maleńki - niewielka scena i kilka rzędów ławek, w których zasiadają widzowie. W zależności od aranżacji mieści maksymalnie 85 osób, na  naszym spektaklu było ich około 70. Donmar Warehouse to przy tym moloch. Miejsca nie są numerowane, siada się na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy". 

Scenografia przedstawienia była bardzo prosta. Po bokach dwa białe namioty służące za za garderoby i przechowalnie rekwizytów, na tylnej ścianie ekran, na którym wyświetlane są zdjęcia, pokazujące gdzie w danej dzieje się akcja. Na samej scenie znajdują się jedynie cztery krzesła i dwa stoły, które przestawiane przez aktorów, zmieniają przestrzeń wydarzeń, od stacji kolejowej przez taksówkę, salony, aż po miasto zniszczone rewolucją. 

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony spektaklu

Lady Catherine (Anna Chancellor) i Leo (Calvin Demba) spotykają się na dworcu. On ją oskarża że go śledziła, ona jest speszona i tajemnicza. Niebawem dowiadujemy się że Lady Catherine pomaga zorganizować rewolucję, która ma swoim zasięgiem objąć cały kraj i wywrócić dotychczasowy porządek społeczny. Leo, chłopak znikąd, bez nazwiska, bez przeszłości, bez korzeni, zostaje jej podopiecznym, uczniem i pomocnikiem. W sztuce, oprócz Anny i Calvina gra jeszcze dwójka aktorów: Sophie Russell i Pearce Quigley. Oni wcielają się we wszystkie pozostałe postacie - od przyjaciół z wyższych sfer, poprzez kasjerkę i menadżera w Tesco, policjantkę i taksówkarza, biskupa i jego gospodynię, fanów historycznych bitew po przybocznych nowego władcy. A i tak mam wrażenie, że o kilku bohaterach zapomniałyśmy. 


Lady Catherine w wykonaniu Anny, to kobieta pełna klasy, walcząca o swoje przekonania i wykorzystująca do tego celu wszelkie możliwe środki. Leo jest niemal postacią z papieru, manekinem. Tak jakby dopiero przebywanie w towarzystwie Catherine kreowało go jako osobę. Na początku zaznacza, że nie śpi i nie je. Nie poci się i nie brudzi. Później jednak widzimy jak z początku niechętnie, później z coraz większym apetytem pochłania kolejne potrawy*. Leo został upatrzony na lidera nowego porządku. On jest nieskażony żadnymi przekonaniami, wpływami czy powiązaniami. Jest znikąd i państwo które stworzy ma zawierać tylko te rzeczy, które sam lubi.



Cała pieczołowicie przygotowywana rewolucja ma skutkować wyniesieniem dotychczasowej klasy pracującej, zwykłych szarych ludzi i zniszczeniem uprzywilejowanych: dziennikarzy, klasy rządzącej i wyższych sfer. Zaskakująco jednak dużo członków tej ostatniej grupy pomaga w przygotowaniach. Jednym z nich jest wspomniany już biskup. Planuje on utopić się w morzu, zdając sobie sprawę, że musi być jedną z pierwszych ofiar. Wie jednak także, że zabójstwo jest grzechem i nie chce obciążać sumienia oprawcy swoją śmiercią. 

Charakterystyczną rzeczą dla tej sztuki jest zupełny brak krwi. Nie zostało pokazane żadne z morderstw. Widzimy Leo zamachującego się mieczem, następuje wyciemnienie, głos z offu mówi "Leo jednym ruchem ściął głowę menadżera Tesco", zapala się światło, menadżer leży, kasjerka krzyczy. Wiele osób krytykowało takie rozwiązanie, nam ono bardzo się spodobało. Podkreśla umowność wydarzeń, jest też kolejnym okiem puszczonym do widza. Bardzo ciekawa jest scena, kiedy cała czwórka aktorów stoi na środku i chórem opowiada historię ludzi, którzy obudzili się i dopiero po wyjściu z domu zorientowali się, że trwają zamieszki. Ich zachowanie, strach o dzieci, powrót do domu, chwila zastanowienia czy nie odwiedzić szefa dzierżąc w dłoni szpikulec jest bardzo zwyczajne, bardzo ludzkie. I ponownie dziennikarze skrytykowali tę scenę, dla nas ona idealnie wpasowywała się w nie do końca rzeczywisty i poważny klimat przedstawienia. 


Autorem "The Wolf From The Door" jest Rory Mullarky, młody brytyjski dramatopisarz. Za tę właśnie sztukę wygrał George Devine Award, a także odebrał tzw. Pinter Commission, doroczną nagrodę wręczaną przez lady Antonię Fraser, wdowę po Haroldzie Pinterze, ufundowaną by wspierać młodych twórców.

Sztuka zebrała bardzo średnie recenzje: trzy i dwugwiazdkowe. Krytykom nie podobała się historia, jednogłośnie za to chwalili aktorstwo. My zastanawiałyśmy się, czy fakt, że obie tak doskonale się na spektaklu bawiłyśmy, nie jest związany z trzema rzeczami. Po pierwsze ta sztuka nieustannie wbija szpile w "angielskość". Widzowie z zewnątrz nie obrywają aż tak, jak rodowici Brytyjczycy. Po drugie, obie pracujemy w budżetówce i wiedziałyśmy, że w nadchodzącej rewolucji to my byłybyśmy wygrane :)

Trzecią rzeczą, która również mogła wpłynąć na nasz bardzo pozytywny odbiór spektaklu były głośne wybuchy śmiechu dochodzące z rzędu za nami. Toby Stephens, który wybrał się do teatru w zwykłe czwartkowe popołudnie, bawił się równie dobrze jak my.
Po spektaklu, w trójkę czekaliśmy na stage door na Annę Chancellor. Wykorzystałyśmy ten czas do krótkiej rozmowy. Toby przyznał, że sztuka mu się podobała, była zabawna, a jednocześnie prowokująca kłopotliwe pytania i niepokojąca. Ale bawił się na niej bardzo dobrze i aż sam był tym zaskoczony. A później wybiegła Anna, a my, nie chcąc przeszkadzać niedawnym partnerom scenicznym, grzecznie czekałyśmy na swoją kolej. 

taki widoczek ze stage door :)

Gdy wreszcie Anna była wolna i podeszła do nas, miałyśmy kolejna okazję porozmawiać o przedstawieniu. Przyznała, że zdaje sobie sprawę, że to nie jest hit, że ta sztuka nie jest dla każdego i może wydawać się kontrowersyjna, ale bardzo ją cieszy, że nam się tak podobało. A jej radosne "Ha! We are three Annas" to była przysłowiowa wisienka na torcie. Rozstałyśmy się ze śmiechem, Anna poszła odpocząć przed wieczornym spektaklem, my miałyśmy do załatwienia bardzo pilną sprawę*.

"The Wolf From The Door" będzie wystawiany do 1 listopada. Można na nią jednak kupić tylko poniedziałkowe, dzienne bilety za £10.

* ...Oni w tej sztuce jedli i jedli, coraz bardziej smakowite potrawy. W efekcie po spektaklu musiałyśmy szybko nabyć dużą pizzę, gdyż z głodu ledwo mogłyśmy myśleć :)

czwartek, 9 października 2014

Shakespeare in Love - garść uwag

Nie nazwę tego recenzją, bo recenzję już napisała Ania2. Ale nie byłabym sobą, gdybym czegoś od siebie nie dodała.

zdjęcia ze strony spektaklu

Zacznijmy może od samego szalonego pomysłu obejrzenia "Zakochanego Szekspira". Jedyną okazję na to miałam w dzień przylotu do Londynu. Namówiona przez Anię2 i zachęcona entuzjastycznymi komentarzami Czytelników, po prostu musiałam spróbować. Wiedziałam, że lądując na Stansted o 17:10 szanse mam raczej niewielkie, dlatego nie kupowałam biletu wcześniej, tylko postanowiłam iść na żywioł. Jedyne co, to skorzystałam z naprawdę świetnej promocji na pociągi i zamiast moich ulubionych, taniutkich EasyBusów kupiłam w przedsprzedaży bilet na StanstedExpress. Wylądowaliśmy 17:05... i sama nie wiem jak to zrobiłam, ale o godzinie 17:28 usiadłam w pociągu! 
Dzięki temu, w teatrze stawiłam się parę minut po godzinie 19 i z dwudziestoma funtami pomaszerowałam do kasy. Miła pani powiedziała, że za tę cenę mogę mieć drugi rząd ostatniego balkonu. Zgodziłam się radośnie, szczęśliwa, że w ogóle udało mi się zdążyć. Czekając na bilet opowiedziałam jej historię o moim szczęściu na lotnisku. Pani przyjęła pieniądze, zmierzyła wzrokiem moją zarumienioną twarz, szeroki uśmiech, zmierzwione włosy i ciężką torbę na ramieniu i poleciła mi poczekać chwilkę, bo da mi coś lepszego. Po czym dostałam bilet i udałam się na wskazane na nim miejsce. Ku mojemu zdziwieniu znalazłam się w czwartym rzędzie Royal Circle! Nadal w szoku zajęłam swoje miejsce z boku, po czym kilka minut przed rozpoczęciem sztuki, podszedł do mnie pan bileter i oznajmił, że jeżeli chcę, mogę się przesiąść do drugiego rzędu, w którym większość miejsc była wolna. I tak, wpadając do teatru niemal na ostatnią chwilę, zasiadłam na premium seats :) Ta historyjka dowodzi jednego - teatralne cuda naprawdę się zdarzają (biedna Ania2 lądując po 23, przez lotnisko przebijała się prawie dwie godziny).

Wracając do spektaklu. Och jaka to dobra sztuka! Jest tam wszystko: i śmiech, i dramat, i uczucia, i rozrywka, i klasyka i troszkę nowoczesności. I oczywiście pies. Całość podobała mi się niezmiernie. W przeciwieństwie do Ani, nie przeszkadzały mi długie wstawki z "Romea i Julii", ładnie komponowały się z resztą. Mam jednak do całości dwie uwagi.



1. Tom Bateman. Jego Will to niestety Claudio z "Much Ado About Nothing". Tak samo się śmieje, tak samo desperuje, tak samo się zachowuje, gra podobnymi gestami i mimiką. Jedyne sceny, w których stuprocentowo kupowałam jego kreację aktorską to te, gdy był onieśmielony czy sfrustrowany, a także, o dziwo, gdy odgrywał Romea. Uważam że Romeo wyszedł mu wyjątkowo wspaniale, był dokładnie taki jaki być powinien. Jako William Shakespeare nie sprawdził się według mnie tak dobrze. Plus to, o czym już inni pisali. David Oakes w roli Marlowe'a kradł swoją charyzmą i wdziękiem każdą scenę w jakiej się pojawiał - Tom nie miał z nim szans. A widz mimowolnie dochodził do wniosku, że Willowi udało się zdobyć Violę tylko dlatego, że Marlowe miał najwidoczniej inne plany. Powtórzę jednak - Tom nie był zły. Był całkiem dobry, tylko został przyćmiony przez resztę obsady


2. Lucy Briggs-Owen. Była absolutnie fantastyczną Violą. Wcielenie renesansowej fangirl, a jednocześnie młoda, żywa dziewczyna, o wiele lepsza niż oscarowa Gwyneth. Jej kreacja jednak także odrobinę mi zgrzytała, z jednego, zupełnie niezależnego od jej zdolności aktorskich, powodu. Lucy  ma bardzo niski głos, do tego w dzień przedstawienia zmagała się z obolałym gardłem i chrypką. Dla mnie jej głos momentami psuł cały romantyczny nastrój scen. Nie mogłam uciec przed porównywaniem jej do innej Julii i nie było to porównanie korzystne.

Poza tym podobało mi się wszystko. I sprytna scenografia i przepiękne kostiumy, cała historia opowiedziana z niewymuszonym wdziękiem. A na ostatniej scenie, gdy Will pisał nowe dzieło i uzyskał niespodziewaną pomoc, miałam łzy w oczach. Zgadzam się stuprocentowo z krytykami, którzy ten spektakl nazwali "listem miłosnym do teatru". 
Sztuka będzie wystawiana aż do 18 kwietnia. Idźcie na nią koniecznie mając wolną chwilę w Londynie.

PS: Po sztuce udałam się na Stage Door i pełen przygód dzień zakończyłam rozmawiając z Davidem Oakesem o (wreszcie) niemal ukończonym polskim filmie "100dniówk@", w którym zagrał nauczyciela angielskiego. I dostałam wpis do programu "for Anja" :)