czwartek, 31 grudnia 2015

Measure for Measure, Young Vic - recenzja

Od kiedy ogłosili obsadę tego spektaklu, stał się on moim teatralnym marzeniem. Bardzo cenię Romolę Garai, zarówno jako świetną aktorkę jak i po prostu fantastycznego człowieka. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć ją w roli Isabelli.

Wszystkie zdjęcia ze strony spektaklu
Teatr Young Vic to jeden z naszych ulubionych londyńskich teatrów. Sztuki tam wystawiane zawsze niosą ze sobą coś więcej, odważnie przełamują granice, pokazują, że klasykę można odczytać na nowo i wtedy, zaskakująco pasuje ona do teraźniejszości. Czasem osiągają spektakularny sukces, jak przy "A View from the Bridge", czasem potykają się jak przy "The Trial". Ale zawsze próbują sięgać głębiej.
O czym jest "Miarka za miarkę" można przeczytać w recenzji tegorocznego wystawienia sztuki w Globe. Wersja z Young Vica została skrócona, wystawiano ją jednym ciągiem, bez antraktu. Obcięto komediowe wstawki, skupiono się bardziej na dramacie.

Diuk
Joe Hill-Gibbins wyreżyserował spektakl pełen podtekstów. Nic nie jest tam do końca oczywiste, a przede wszystkim nie ma jednoznacznego dobrego, pozytywnego bohatera. Każdy grzeszy. Nawet kryształowa Isabella, godząc się na oszukanie Angela, podstawiając mu byłą narzeczoną. Jej silna wiara, absolutna niewinność, chęć chronienia siebie i tego, co dla niej najważniejsze, prowadzi ją także na moralnie wątpliwą ścieżkę. I jako jedyna poniesie za to najsurowszą karę. 

Ta adaptacja "Measure for Measure" różni się od innych, bardziej tradycyjnych wystawień wieloma rzeczami. Jedną z nich jest zakończenie. O ile w samej sztuce jest ono dość otwarte, tu Diuk zabawił się w Boga. Połączył wszystkich bohaterów w pary, według własnego uznania, sobie zostawiając Isabellę. Jej pragnienia i życzenia okażą się nic nie warte w obliczu jego władzy. A on przyciągając ją do siebie i całując jasno pokazał, czego od niej chce. 


Dekadencki klimat Wiednia jest podkreślony najbardziej niezwykłą scenografią, jaką kiedykolwiek widziałam w teatrze. Cała scena, gdy kurtyna idzie w górę, jest zasłana dmuchanymi erotycznymi lalkami obojga płci. Dopiero z tego stosu wynurzają się aktorzy. Porządki Angela są wzięte bardzo dosłownie. Wszystkie lalki zostają zgarnięte na tył sceny. Bo też i scena jest podzielona na dwie części. Pierwsza, normalna, odgrodzona od drugiej drewnianymi rozsuwanymi panelami. To, co się dzieje w głębi, obserwujemy w trakcie projekcji na żywo, wyświetlanych na panelach. Tak oglądamy sceny więzienne, tak Diuk w przebraniu zakonnika wyjawia nam swoje plany. Wszystko podkreśla gorączkowy nastrój niepokoju. Wszyscy aktorzy mają też przypięte mikrofony, ich głos brzmi niezwykle donośnie w maleńkim teatrze. Wszyscy poza Romolą Garai. Jej Isabella jako jedyna mówi cicho, ale przez to jest jeszcze bardziej słyszalna. Romola hipnotyzuje. Gdy tylko pojawia się na scenie, cała uwaga skupia się na niej. Ubrana w prostą sukienkę, z włosami osłoniętymi chustką, wydaje się jak przybysz z innego świata na tle pozostałych bohaterów. 

Angelo i Isabella

Angelo Paula Ready'ego i Diuk Zubina Varli są zaskakująco podobni do siebie. Obaj absolutnie przekonani o swoich racjach, obaj wykorzystujący władzę do własnych celów.

Całość pulsuje gorączkową energią, nie ma tam nic z lekkiej komedii. Wiemy, że dramat jest nieunikniony, a pozornie szczęśliwe zakończenie wydaje się niezwykle gorzkie, ale doskonale pasujące do atmosfery przedstawienia.

Krytycy podzielają moją opinię. Spektakl zebrał głównie czterogwiazdkowe recenzje i wszyscy jednogłośnie chwalili grę Romoli Garai. Bo tak naprawdę "Measure for Measure" było jej popisem.

środa, 30 grudnia 2015

Clarion - recenzja

Teatr Arcola nie mieści się w granicach West Endu, od theatrelandu dzieli go dłuższa podróż (acz wciąż znajduje się w granicach drugiej strefy). Ania2 trafiła do niego po raz pierwszy na "Eldorado", w 2013 roku. Spodobały jej się: niewielka scena, przytulne audytorium i niezwykle przyjazna, nieformalna atmosfera. I oczywiście niedrogie bilety. Dlatego w listopadzie ponownie zawitałyśmy do Arcoli, tym razem na spektakl "Clarion".

źródło
"Clarion" to brukowiec najgorszego sortu. "The Free Press" z "Great Britain" wydaje się jego młodszą siostrą. Prowadzony przez ekscentrycznego redaktora naczelnego Morrisa Honeyspoona (Greg Hicks), który na spotkania redakcyjne pojawia się zawsze z hełmem rzymskiego centuriona, nie zna żadnych granic, a żyje tylko sensacją. Pomaga mu zgorzkniała i cyniczna Verity Stokes (Clare Higgins), borykająca się z problemem alkoholowym dziennikarka, niegdyś jedna z czołowych brytyjskich korespondentek zagranicznych. To ta dwójka jest siłą napędową spektaklu, wokół nich koncentruje się cała fabuła. Oboje są fantastyczni - pełni energii, złośliwi i piekielnie inteligentni, mimo swoich dziwnych nawyków. Przekleństwa i obelgi fruwają nad sceną, wydarzenie goni wydarzenie, gorączkowa atmosfera newsroomu udziela się widowni. 

źródło
Gazeta żeruje na najgorszych instynktach. Jej właściciele wyczuli koniunkturę, więc każdy nowy numer podkręca jeszcze niechęć do imigrantów, absurdalnie wyolbrzymiając rzekome zagrożenia. Każda, nawet najmniejsza kontrowersja, negatywny drobiazg, na łamach Clarionu urasta niemal do rangi wojny domowej. Jednak, gdy mowa nienawiści doprowadzi do tragedii, jedyną troską właścicieli jest, by nie dać sobie niczego udowodnić. Bardziej stresują ich wieszczące zagładę horoskopy, publikowane w każdym numerze, niż fakt, że przez ich politykę redakcyjną giną ludzie...

Tematyka, miejsce akcji, postaci, nawet brzydko prawdopodobne zakończenie budziły w nas skojarzenia z wspomnianym już wyżej "Great Britain". Szczególnie, że jedna z postaci, młoda Pritti (Laura Smithers), spokojnie mogłaby być odbywającą staż Paige. Podobnie jak "Great Britan", sztuka autorstwa Marka Jagasi jest świetna, zabawna i niewygodna. Wychodzącego z teatru widza zmusza do refleksji, do zastanowienia się, do innego spojrzenia na wiadomości serwowane nam przez media. A jej zakończenie, smutne i gorzkie, szokuje. Bo tak jak w życiu, ci źli wcale nie kończą najgorzej...


Play of Thrones - recenzja

Zachęcona tytułem "Play of Thrones" i nawiązaniami go hitu HBO w opisach, trafiłam w styczniu do maleńkiego Union Theatre i obejrzałam fragmenty trzech części "Henryka VI" w reżyserii Phila Willmotta. 
Po upływie prawie roku trudno mi napisać długą, dokładną recenzję. Szczególnie, że spektakl owszem obejrzałam z przyjemnością i dobrze wspominam, ale nie jest to jedno z przedstawień, które zostałoby ze mną na dłużej. 

Paul Adeyefa - źródło

Spróbujmy zatem punktami. 
Teatr - maleńki, dzięki czemu atmosfera była dość kameralna, a aktorzy na wyciągnięcie ręki.
Scenografia - bardzo prosta: kilka drabin, drobne rekwizyty.
Kostiumy - w militarnym duchu, trudne do umieszczenia w epoce. Eleganckie płaszcze pomieszane z wojskowymi spodniami, glany, długie suknie, kominiarki. Dość ciekawy, ale nie odkrywczy misz-masz. 
Aktorzy - mi wcześniej nieznani, ale dobrzy. Szczególnie zapamiętałam występy: Simeona Oaksa, Paula Adeyefa i Michaela Keana (naprawdę straszny Ryszard Plantagenet). 
Zarzut - scena tortur mogłaby być krótsza i mniej głośna, ale co kto lubi. 

Simeon Oakes (pierwszy z lewej), Michael Keane (drugi z prawej) - źródło
Pamiętam, że wychodziłam z  teatru może nie zachwycona przedstawieniem, ale z ochotą żeby kiedyś zobaczyć na scenie całego "Henryka VI". Mam nadzieję, iż po "Ryszardzie II" i Henrykach IV i V, RSC sięgnie po ciąg dalszy historii. Najlepiej żeby wystawili razem całą pierwszą tetralogię. Patrząc na "King and Country" może moje życzenie się spełni. 

wtorek, 29 grudnia 2015

Death of a Salesman - recenzja

Zgarbiony, zmęczony mężczyzna, z walizkami i w kapeluszu, człapiąc powoli przemierza scenę. Tak zaczyna się sztuka Arthura Millera "Śmierć komiwojażera" i tak też zaczyna się większość jej adaptacji. RSC postanowiło uczcić stulecie urodzin dramaturga, wystawiając jego najsłynniejszy dramat - najpierw w Stratford-upon-Avon, a po zachwytach recenzentów, także na West Endzie, w Noel Coward Theatre. 

źródło

Willy Loman wrócił do domu z kolejnej podróży służbowej, której nie udało mu się zakończyć. Ma coraz większe problemy z prowadzeniem samochodu, nikt nie chce kupować od niego różnych produktów. Żona, Linda, stara się go wiernie wspierać, ale dwaj synowie, Happy i Biff są do niego jawnie wrogo nastawieni. Mimo iż obaj przekroczyli trzydziestkę, nadal mieszkają z rodzicami, łapiąc się tylko dorywczych prac i co rusz popadając w konflikty z prawem. Willy niby zdaje sobie sprawę ze swoich niepowodzeń, ale na zewnątrz do końca stara się udawać człowieka sukcesu. Cały spektakl to swoisty miks teraźniejszości i wspomnień Willego, powoli odkrywający różne warstwy fałszu, jakim jest amerykański sen. 

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony RSC

Scenografia jest prosta, niejako klaustrofobiczna, pokazująca wnętrze amerykańskiego domu z lat 60, czasem zmieniająca się w niewielkie, otoczone wysokimi budynkami podwórko, czy w biuro. Wydarzenia z teraźniejszości dzieją się w głębi sceny, przeszłość z przodu. I nic nie odwraca uwagi od bohaterów - zwykłych ludzi, zaplątanych w swoich przekonaniach, kłamstwach, wierzeniach i ambicjach. Reżyser Gregory Doran prowadzi swoich aktorów pewną ręką, ufając im i jednocześnie pozostawiając swobodę interpretacyjną.


Cała czwórka głównych aktorów jest absolutnie genialna. Anthony Sher jako Willy, irytujący fałszywym optymizmem, nie przyjmujący do wiadomości swoich porażek, żyjący w wyimaginowanym świecie człowieka sukcesu. Zaskakująco podobny do Mamy Rose z "Gypsy", w swoim pragnieniu by synowie stali się jego lepszymi kopiami. Sher przepięknie pokazuje zmianę, jaką przechodzi jego bohater - pełny energii czterdziestokilkulatek w scenach z przeszłości i przybity, ale wciąż grający i udający sześćdziesięciolatek w teraźniejszości, z coraz większymi problemami z utrzymaniem uwagi i koncentracji, gubiący się we wspomnieniach i snach. Happy Sama Marksa, to obecnie pozornie beztroski flirciarz, całe życie przebywający w cieniu swojego starszego brata. Happy z przeszłości nie ma własnego zdania, żyje tylko by się przypodobać. I wreszcie Alex Hassell jako Biff. Alexa cenimy niezwykle już od dawna, zachwycał nas w "Henryku IV" i "V" Szekspira, ale jego Biff to zupełnie inna postać. Złoty amerykański chłopiec: przystojny, niezbyt bystry, ale nadrabiający to urokiem osobistym, zmienia się w zgorzkniałego mężczyznę bez celu w życiu, ale wciąż gotowego uwierzyć w marzenia. Ale tak naprawdę, prawdziwą gwiazdą tego spektaklu była dla mnie Harriet Walter w roli Lindy Loman, żony i matki. Starającej się łagodzić konflikty, bezdyskusyjnie wspierającej męża, będącej głównym ogniwem scalającym rodzinę. Pozornie na uboczu, z każdą minutą przedstawienia, to na nią kierowały się coraz częściej spojrzenia widowni. Każdy grymas i gest miał swoje znaczenie, każde wypowiedziane słowo tworzyło nastrój, uzupełniało wydarzenia. 

 
Tu nie ma szczęśliwych zakończeń, zresztą już sam tytuł nam to sugeruje. Nie ma łatwych rozwiązań, nie ma rozgrzeszenia. Jest ogromna frustracja bohaterów i do samego końca, ich wielka nadzieja, że wszystko, co się dzieje ma jakiś sens, że jeszcze może być dobrze.

Wyszłam z teatru bez słów. Wiedziałam, że byłam świadkiem czegoś niezwykłego, zapisałam szybko pierwsze wrażenia, ale dopiero teraz, na spokojnie mogę wszystko poukładać w spójną recenzję. 
Warto tylko dodać, że krytycy zachwycili się przedstawieniem jednogłośnie - deszcz pięciogwiazdkowych recenzji i wspomniany transfer są tego dowodem.

The Ruling Class - recenzja

13 Earl Gurney nie żyje. Niech żyje 14 Earl Gurney!
No... niezupełnie. 

wszystkie zdjęcia ze strony spektaklu
Głównym bohaterem sztuki Petera Barnesa jest Jack Arnold Alexander Tancred Gurney, który po nagłej śmierci ojca powinien przejąć tytuł i związane z nim obowiązki. Jest tylko jeden problem - Jack uważa się za Boga. To niezbyt podoba się reszcie rodziny. Chcąc ratować honor rodu, wuj Jacka postanawia ożenić bratanka z własną kochanką. Gdy tylko na świecie pojawi się dziedzic - ubezwłasnowolnić earla, zamknąć w szpitalu i przejąć kontrolę nad majątkiem, tytułem i dziedzicem. Plan może i dobry, ale na przeszkodzie stają: żona, kochanka, która zaczyna lubić swojego nowego małżonka, lekarz Jacka oraz powrót do zdrowia (przynajmniej częściowy) samego zainteresowanego. 
Tak, bardzo pobieżnie, można by streścić sztukę Petera Barnesa, wystawianą na początku roku w teatrze Trafalgar.



Na scenie działo się dużo i intensywnie. Nastrój zmieniał się błyskawicznie: komedia, dramat rodzinny, satyra polityczna, horror. Adaptacja Jamiego Lloyda często balansowała na krawędzi, czy wręcz przekraczała wytrzymałość niektórych widzów - siedzący obok mnie panowie po przerwie już nie wrócili. Mnie sztuka zachwyciła. Podobała się także krytykom i zebrała dobre, przeważnie 4 gwiazdkowe recenzje. 


Oczywiście największą uwagę przyciągał grający Jacka James McAvoy i słusznie. Był wspaniały. Przyznam, że zaskoczyła mnie nominacja do Oliviera, którą otrzymał tak niedłgo po premierze, ale po zobaczeniu spektaklu, nie miałam już żadnych obiekcji. James po prostu błyszczał. Czy to jako radosny, przepełniony miłością Jack w pierwszej części, czy mroczny, wyniosły arystokrata w drugiej. Kroku dzielnie dotrzymywała mu reszta obsady, ale tak naprawdę, po upływie kilku miesięcy, to właśnie kreację McAvoya pamiętam najlepiej. 
Minusem, ale to już bardziej problem sztuki niż inscenizacji, było dla mnie to, że właściwie nie mogłam tak naprawdę polubić żadnej z postaci. Każdy miał "trupa w szafie", nikt nie był niewinny, zasługujący na "zwycięstwo". A zakończenie, cóż zakończenie mnie nieco zmroziło.   
I pomyśleć, że początkowo wcale nie chciałam na to iść...




poniedziałek, 28 grudnia 2015

Mr Foote's Other Leg - recenzja

Proszę państwa, oto pan Foote. Komik, satyryk, wspaniały naśladowca, nie mający hamulców, nie przestrzegający granic. Wraz z dwójką przyjaciół trzęsie sceną teatralną osiemnastowiecznego Londynu (a przyszły król Jerzy III jest mu niezwykle przychylny). Prawdziwy celebryta tamtych czasów, ludzie przychodzą bardziej oglądać jego, niż to co prezentuje. I nawet utrata nogi, wg wielu tragedia, która powinna zakończyć karierę aktora, nie zmienia Samuela Foote - sprawia jedynie, że jeszcze bardziej balansuje na krawędzi tego, co dozwolone i  przyzwoite.

źródło

Sztuka Iana Kelly'ego "Mr Foote's Other Leg" wystawiana była na początku roku w Hampstead Theatre. Odniosła wielki sukces i zebrała tak rewelacyjne recenzje, że jesienią została przeniesiona na West End, do teatru Haymarket. Tego samego, o którym opowiada i, na deskach którego pan Foote wyśmiewał wszystko i wszystkich.

Pierwszy akt jest niesamowicie zabawny - w bardzo inteligentny, złośliwy sposób. Drugi akt przypomina nam dobitnie, dlaczego sztuka jest reklamowana jako tragikomedia...

Mimo dobrego tekstu uważamy, że przedstawienie nie byłoby tak wspaniałe gdyby nie obsada. Simon Russell Beale ("Temple") błyszczy, czy to rzucając cięte riposty, czy to paradując w coraz bardziej wyszukanych sukniach, czy w bardziej poruszających, dramatycznych scenach. Godnie partneruje mu wspaniała Dervla Kirvan w roli Peg Woffington, ze słownictwem, które u niejednego marynarza wywołałoby rumieńce. Pełna energii i gotowa na wszystko, pewna siebie, ale też zachowująca dystans do swojej profesji i sytuacji, to jedna z tych postaci, które lubi się od pierwszego pojawienia na scenie. Ostatni z tria, Joseph Millson ("Macbeth"), jako David Garrick, ten najbardziej wyważony, dbający o opinię, a zwłaszcza o własną karierę.
Rewelacyjni są także aktorzy z drugiego planu, na czele z samym autorem sztuki w roli Jerzego III, Colin Stinton (Benjamin Franklin), czy Jenny Galloway (wierna gospodyni i zarządca teatru, pani Garner). To naprawdę ogromna przyjemność, oglądać spektakl tak rewelacyjnie zagrany.

Pan Foote, książę Jerzy, gospodyni, Peg, David Garrick i wierny lokaj Frank - czyli wystawmy sztukę inną niż wszystkie (źródło)

Całość jest bardzo sprytnie wystawiona. Pierwszą sceną spektaklu jest poszukiwanie zagubionej nogi tytułowego bohatera, już po jego śmierci. Potem przenosimy się w przeszłość, do czasów, gdy młody Samuel uczęszczał do szkoły aktorskiej (i gdzie poznał swoich przyjaciół). A później skaczemy w czasie czasem kilka miesięcy, czasem kilka lat. Bogata scenografia, autorstwa Tima Hatleya, nie pozostawia cienia wątpliwości gdzie się w danym momencie znajdujemy: czy to kulisy teatru, garderoba, sypialnia, czy gabinet szalonego naukowca. Reżyser Richard Eyre w pełni panuje nad wszystkim - widać jak sprawnie prowadzi aktorów, jak całość rozwija się z szalonej komedii w przejmujący dramat o przemijaniu, zapomnieniu i cenie sławy.
W końcu dziś, na West Endzie, mamy teatr Garricka. O Samuelu Foote, tak przekonanym o swoim wpływie na potomnych, o wadze tego co mówi i co pokazuje, nikt nie pamięta...

Nikt nie nosił majestatycznych sukni jak Samuel Foote! (źródło)
To, co najbardziej uderza w sztuce to jej zakończenie. A raczej jego brak. My widzowie nie dostępujemy catharsis. Nie możemy rozpaczać nad ofiarami, kibicować zwycięzcom. Jesteśmy pozostawieni w zawieszeniu, niespokojni i zaskoczeni. Dowodem na to, jak spektakl mocno na nas wypłynął, niech będzie fakt, że obie przejechałyśmy swój docelowy przystanek. Laura, która nam towarzyszyła, przesiadła się do niewłaściwego metra... A mimo to, nie byłyśmy w stanie o tym rozmawiać, każda w milczeniu starała się po swojemu zrozumieć, co obejrzała. To też świadczy o ogromnej sile przedstawienia.

Pamiętacie, jak "Zakochany Szekspir" został nazwany przez krytyków listem miłosnym do teatru? "Mr Foote's Other Leg" to też list: trochę sentymentalny, trochę gorzki, przejmująco smutny, ale jednocześnie niezwykle zabawny. 

Najpiękniejsza i najbardziej wzruszająca scena z całego przedstawienia... (źródło)

Sztuka będzie wystawiana w teatrze Royal Haymarket do 23 stycznia. Bilety w cenie £65-£15 można kupować na stronie teatru. My polecamy bilety dzienne (bez kolejek - w chwili otwarcia kas byłyśmy jedynymi klientami), za jedyne £15, w pierwszym rzędzie, a scena mimo ostrzeżeń, wcale nie jest aż tak wysoka.


niedziela, 27 grudnia 2015

Medea - recenzja

Po ubiegłorocznym spektaklu z Helen McCrory, wydawało mi się niemożliwe, żeby wystawić "Medeę", która poruszy mnie bardziej. Myliłam się. Inscenizacja w Almeida Theatre była niesamowita, może dlatego, że to zupełnie inny spektakl. 
Antyczne strofy Eurypidesa zastąpiła współczesna historia autorstwa Rachel Cusk.  Nie Teby tylko przedmieścia. Chór to gospodynie domowe, w tunikach udrapowanych na dżinsach. Zamiast zaufanej służącej - sprzątaczka z Brazylii. Jedyne, co się nie zmieniło, to tragedia: oto para w trakcie rozwodu, on jest aktorem, ona pisarką, on chcę zbudować nowe życie u boku młodszej kobiety, ona nie umie pogodzić się z tym, że została porzucona i pała żądzą zemsty. 

zdjęcia ze strony teatru

Ogromne wrażenie wywarła na mnie kreacja Kate Fleetwood. Była zupełnie różna, ale równie poruszająca jak Helen. Kate potrafiła być zimna, zdystansowana, prawie posągowa i w mgnieniu oka zamienić się w wulkan emocji. Oto kobieta walcząca o siebie. Nieustannie poddawana presji i oceniana, próbująca desperacko ocalić walący się dom, ochronić swoje dzieci. Dzieci, które na końcu stają się największymi ofiarami. Sztuka nie oceniała, nie potępiała, pokazywała, że obie strony konfliktu nie są bez wad (chociaż moja sympatia do końca była po stronie tytułowej bohaterki), otwarte zakończenie pozwala każdemu z widzów na własną interpretację. 



O ile spektakl w NT miał dość bogatą scenografię, która podczas oglądania wywarła na mnie ogromne wrażenie, w Almeidzie scena była prawie pusta, a użyte rekwizyty bardzo współczesne. Tylko w kostiumach pojawiały się nawiązania do antycznej Grecji. 
W stosunku do oryginału zmian było sporo. Nie było wesela, nie było ubrudzonej krwią Medei, w ogóle jej zemsta jest mało krwawa, za to pokazująca jak łatwo można kogoś zniszczyć słowami. 



Spektakl podobał mi się bardzo, prasowym recenzentom także. Sztuka zebrała dobre recenzje, głownie cztero gwiazdkowe, chociaż pojawiały się też trzy i pięcio. Chwalono kreacje aktorskie, krytykowano zakończenie, ja mam jeden, bardziej techniczny zarzut - chwilami, w czasie kłótni, trudno było zrozumieć aktorów. 
"Medea" wystawiana była do listopada, nie sądzę żeby doczekała się transferu na West End, ale jeżeli będziecie mieć kiedyś wolną chwilę, sprawdźcie czy nie będzie jej w archiwum. Moim zdaniem naprawdę warto. 

piątek, 18 grudnia 2015

Hamlet - kilka uwag po seansie

Hamleta po raz pierwszy widziałam w październiku - pełna recenzja znajduje się tutaj. Jednak po wczorajszym pokazie NTlive, troszeczkę zmieniłam zdanie, odnośnie niektórych szczegółów spektaklu. Tego, co napisałam poniżej, nie można jednak uznać za recenzję, tylko raczej za luźny zbiór dodatkowych uwag.

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony NTlive
Przede wszystkim oglądając sztukę na spokojnie, zdając sobie sprawę z przepychu scenografii i rozwiązań reżyserskich, bardziej mogłam skupić się na grze aktorów. I o dziwo zmieniłam zdanie co do Ciarana Hindsa. Jego Klaudiusz już nie wydaje mi się sztywny - bardziej celowo wyobcowany, wyrachowanie zimny. Znajdujący siłę w swojej postawie, w byciu nieprzeniknionym. Skupiając uwagę tylko na nim, mogłam docenić drobne gesty, ruchy rąk, spojrzenia jakie rzucał Gertrudzie i wyraźnie skrywaną niechęć do Hamleta. Szkoda tylko, że kamera tak rzadko go pokazywała, skupiając się częściej na zbliżeniach głównej gwiazdy sztuki.


Nadal uważam, że całość jest technicznie zrealizowana bardzo dobrze, ale... no właśnie ta realizacja nie do końca pasuje do takiego spektaklu. Siłą "Hamleta" z Barbicanu jest poniekąd monumentalizm - ogromna scenografia, przeszywająca muzyka, wielka gwiazda na scenie. Jednak realizatorzy tak często podążali za Benedictem Cumberbatchem, że ginęły inne postaci i tło. Chwilami marzyłam o nagraniu jak w archiwach RSC - kręconych ze stałej kamery, na balkonie. Genialna scenografia Es Devlin aż się prosiła o więcej szerokich ujęć.

Przyjaciółka, dla której był to pierwszy "Hamlet", zwróciła moją uwagę na coś jeszcze. Według niej w tej sztuce było wszystkiego za dużo. Za dużo sztuczności, za dużo dekoracji, za dużo gry światłem, za dużo wysiłku. Zauważyła, że nawet Benedict stara się za bardzo, nie potrafi grać swobodnie, tak jak udawało mu się w innych rolach. Tu był zbyt dosłowny, zabrakło półtonów i niuansów. 

"Hamlet" Lyndsey Turner nie jest złym spektaklem, tylko bardzo chaotycznym. I chyba nie do końca pewnym, czy chce być sztuką wyższą, czy przedstawieniem dla szerokich mas. 

I na koniec mała uwaga związana z samym seansem. Niestety wielkie nazwiska i tytuł sztuki przyciągnęły do kina wycieczkę gimnazjalistów. Nie tylko się spóźnili, ale także, mimo napomnień innych widzów, cały spektakl zachowywali się skandalicznie. Komentowali na głos, rzucali się popcornem, bawili się telefonami. I mimo, iż bardzo się cieszymy, że seanse NT live cieszą się coraz większą popularnością, to jednak chyba nie do końca o taką sławę nam chodziło... 

Chciałabym tu jednak dodać ważną rzecz - takie zachowanie to wyjątek. Na innych seansach, nawet przy pełnych salach, panuje świetna atmosfera i nikt nikomu nie przeszkadza :)

niedziela, 13 grudnia 2015

Musicale i powroty czyli koktajl

Grudzień to jeden ze szczytów teatralnego sezonu. Każdy dzień przynosi nowe wieści, dlatego po raz kolejny, te najważniejsze, zebrałyśmy dla Was w koktajlu.

1. Koniec legendy. Po 11 latach, 9 kwietnia 2016, młodziutki Billy Elliot zatańczy po raz ostatni w teatrze Victoria Palace.
Ale nie jest to ostateczne pożegnanie z musicalem. Planowana jest bowiem trasa po Wielkiej Brytanii i Irlandii (szczegóły tu ),  która rozpocznie się w lutym 2016, w Plymouth i potrwa aż do maja 2017.

źródło
2. Za to kolejny raz wydłużono okres wystawiania "Bend it like Beckham", tym razem do 05.03.2016. 

3. "Bugsy Malone" wraca do teatru Lyric Hammersmith. Po tegorocznym sukcesie musical będzie można ponownie oglądać przez 12 tygodni od 11 czerwca do 4 września 2016. Bilety po £15-£40 do nabycia na stronie teatru

źródło
4. Wraca też Andrew Lloyd Webber. Po niezbyt udanym "Stephen Ward" ogromnym sukcesem okazała się sceniczna adaptacja filmu "School of Rock". Przedstawienie stworzone przez Webbera, Glenna Slatera i Juliana Fellowesa podbija właśnie Broadway, zaś jesienią 2016 roku zostanie przeniesione na West End, do teatru Palladium. Na razie okres wystawiana planowany jest na rok od 1 września 2016 do 1 września 2017. Szczegóły na stronie teatru
Podobnie jak w filmie, głównym bohaterem musicalu jest Dewey Finn. Marzy on o zostaniu gwiazdą rocka, ale na co dzień ledwie wiąże koniec z końcem. Gdy dostaje pracę w prestiżowej szkole, jako nauczyciel na zastępstwo, odkrywa talenty muzyczne swoich uczniów. Postanawia wraz z nimi założyć zespół i podbić "Battle of the Bands".


5. W "Uncle Vanya" (05.02 - 26.03.2016) w teatrze Almeida na scenę wracają: Tobias Menzies, Vanessa Kirby oraz Jessica Brown Findlay, którzy dołączą do grającego tytułową rolę Paula Rhysa. W sztuce wystapią też: Richard Lumsden, Hilton McRae, Ann Queensberry. 

6. Zaś Laurence Fox pojawi się w teatrze w lutym i wraz z Tomem Contim zagra w "The Patriotic Traitor" w Park Theatre. Sztukę napisał i wyreżyseruje Jonathan Lynn. 
Opowiada ona prawdziwą historię znajomości dwóch postaci historycznych: Charlesa de Gaulle'a (Fox) i Philippea Pétain'a (Conti). Przyjaźnili się, byli sobie bliscy jak ojciec z synem, ale podczas II wojny światowej niespodziewanie znaleźli się po przeciwnych stronach. Akcja toczy się w 1945r., kiedy sądzony za zdradę Pétain oczekuje na wyrok. 
Bilety (£16.50-£25) do kupienia na stronie teatru, spektakle od 17 lutego  do 19 marca 2016.

źródło

A teraz siadamy, wertujemy kalendarze i analizujemy wyciągi bankowe, starając się wymyślić jak to wszystko zobaczyć...

piątek, 11 grudnia 2015

Cavalleria Rusticana & Pagliacci, ROH - recenzja po pokazie live

Jakiś czas temu po raz pierwszy zasiadłam w kinie by obejrzeć balet. Wczoraj przyszedł czas, na moją pierwszą kinową operę. A raczej opery i to takie, których wystawienia wcześniej nigdy nie widziałam (choć znałam muzykę). 
"Rycerskość wieśniacza" i "Pajace" to dwa odrębne, krótkie przedstawienia, bardzo często na scenie łączone w jedno. Może dlatego, że autor "Pajaców", Ruggier Leoncavalla, zainspirował się dziełem Pietro Mascagniego (na podstawie opowiadania G. Vergi o tym samym tytule). Może dlatego, że jak w antrakcie powiedziała sopranistka, Eva-Maria Westbroek, obie mają bardzo podobną linię melodyczną i podobny klimat. Małej wioskowej wspólnoty, której pozorny spokój zostaje zaburzony krwawym dramatem.

wtorek, 8 grudnia 2015

Henry V - recenzja

Od dwóch lat Gregory Doran konsekwentnie przenosi na scenę kolejne części tetralogii Szekspira. Po "Ryszardzie II" i dwóch częściach "Henryka IV", przyszła kolej na "Henryka V". I właśnie ta ostatnia adaptacja podobała mi się najbardziej. 

Mimo, że sztuka opowiada o wojnie, twórcom udało się zrobić bardzo zabawny i lekki spektakl. Odpowiednie rozłożenie akcentów, zamierzone (i nieplanowane) interakcje z publicznością sprawiły, że widownia w Barbican Centre co chwilę wybuchała śmiechem. 
W samej sztuce sporo jest komicznych momentów: sceny z Katarzyną, przygody Pistola. Reżyser dodatkowo podkreślił postać Delfina - rozkapryszony nastolatek, któremu najlepiej wychodziły wyjścia, czy postawił na scenie Szkota. Kapitan Jamy (Simon Yadoo) wyglądał bardzo sterotypowo, mówił z niemożliwym do zrozumienia akcentem, a publiczność go pokochała. 

wszystkie zdjęcia ze strony RSC
Najmocniejszą stroną przedstawienia jest obsada. Nie ma w niej może wielkich, światowych gwiazd, ale naprawdę nie umiem wskazać ani jednej słabo grającej osoby. Alex Hassell był bardzo dobrym Henrykim (moim zdaniem lepszym niż Jude Law) energicznym, budzącym sympatię, uroczo zakłopotanym przy Katarzynie i co bardzo ważne, mającym świetny kontakt z widzami. Nawet w Globe publiczność nie reagowala aż tak żywo i głośno. Tymczasem tutaj i odpowiadali Henrykowi i podpowiadali Katarzynie, co powinna zrobić. Ciekawe doświadczenie, w dość jednak szacownie kojarzącym sie Barbicanie.
Bardzo miło było ponowie zobaczyć na scenie Jane Lapotaire. Ale, podobnie jak w Ryszardzie II, całość ukradł Oliver Ford Davies jako Chór. Potrafiący i krzyknąć tak, że cały teatr podskakiwał na miejscach i groźnym spojrzeniem zmierzyć aktorów, jeśli chcieli grać, nim on skończył swoje kwestie. Był po prostu fenomenalny. 



Bardzo podoba mi się spójna wizja muzyki, scenografii i wyglądu postaci we wszystkich czterech sztukach. Dzięki temu, kolejny raz zasiadając w teatrze, miałam wrażenie, jakbym oglądała następny odcinek ulubionego serialu. Mieliśmy: muzyków na balkonach i znany z poprzednich spektakli tron. Prawie pustą scenę, którą operując światłem zamieniano, a to w pałac królewski, a to w pole walki. Zaś kostiumy wzorowane były, chociaż na pewno nie wiernie, na ubraniach z epoki.  



Przed przedstawieniem wybrałam się na panel poświęcony "Henrykowi V". Przez prawie godzinę Alex Hassell, Geoffrey Streatfeild i Elliot Cowan rozmawiali o tym, jak grało im się króla. Porównywali doświadczenia i przemyślenia, opowiadali anegdoty, mówili o publiczności, reakcjach i interakcjach. Wspominali też inne interpretacje, zdradzili czym się kierują i na kim wzorują "rozgryzając" postać. Pożartowali też troszkę z uznawanych już za klasyczne inscenizacji, w tym oczywiście z filmu Branagha.  


"Henry V", zarówno w Stratford-upon-Avon, jak i w Londynie, zebrał dobre recenzje. I trochę dziwi mnie, że nie jest wyprzedany, więcej, na pół godziny przed spektaklem, dostępne były bilety dzienne! Bez problemów udało mi się wymienic bilet i zamiast z ostatniego rzędu, ostatniego balkonu, oglądałam spektakl z 4 rzędu parteru. 
W Barbican Centre przedstawienie wystawiane będzie do 30 grudnia. Zaś w styczniu, będzie okazja obejrzeć wszystkie cztery sztuki jako cykl "King and Country".

niedziela, 6 grudnia 2015

Koktajl mikołajkowy

Znów sypnęło wieściami z West Endu, więc mamy koktajl:

Mikołajki, więc Mikołaj, prosto ze sceny w musicalu "Elf" (źródło)

1. West End, przyciąga. Matthew Perry napisał słodko-gorzką komedię "The End of Longing" i właśnie w Londynie, w Playhouse Theatre,  wystąpi w jej światowej premierze. 
Spektakle od 2 lutego do 14 maja 2016. 

Poznajcie Jacka, Stephanie, Josepha i Stevie: cztery zagubione dusze dobiegające czterdziestki i poszukujące sensu. Wspólnie spędzona noc, w jednym z hałaśliwych barów Los Angeles, nieodwracalnie splata ich życia, zamienia je w szalony rollercoaster i zmusza ich do skonfrontowania się z ciemniejszą strona ich związków.

Nazwiska reszty obsady poznamy później, na razie wiadomo, że przedstawienie wyreżyseruje Lindsay Posner. 
Bilety już w sprzedaży np. na stronie teatru, ceny od £25 do £109.

źródło

2. Nasi ulubieńcy, Mischief Theatre, autorzy "The Play That Goes Wrong" i "Peter Pan Goes Wrong" przygotowują kolejny spektakl, tym razem o napadzie na bank - "The Comedy About a Bank Robbery". Po przeczytaniu opisu przypuszczamy, iż utrzyma się trend z poprzednich produkcji: 

Jeden ogromny diament. Ośmiu niekompetentnych oszustów i drzemiący ochroniarz. Cóż mogłoby się nie udać?

Sztuka grana będzie w teatrze Criterion od 31 marca 2016 (oficjalna premiera 12 kwietnia), na razie podano, że do 26 czerwca 2016, ale nie zdziwimy się, jeżeli zostanie na West Endzie dłużej. Sprzedaż biletów ruszy 7 grudnia, ceny od £20 do £69.50. 

3. Podano obsadę "Red Velvet" do Adriana Lestera (Ira Aldridge) dołączą: Ayesha Antoine (Connie), Simon Chandler (Bernard Warde/Terence), Alexander Cobb (Henry Forrester/Casimir), Mark Edel-Hunt (Charles Kean), Emun Elliott (Pierre Laporte), Charlotte Lucas (Ellen Tree), Caroline Martin (Halina Wozniak/Margaret Aldridge), Amy Morgan (Betty Lovell). 

4. Poznaliśmy plany Donmar Warehouse wiosnę 2016. Zobaczymy:
- "Welcome Home, Captain Fox!" Anthonego Weigha to adaptacja hitu z 1937r., "Le Voyageur Sans Bagage", którego autorem był Jean Anouilh. 

Trwa gorące lato 1959 roku. Szaleje zimna wojna, a Ameryka ogląda "I Love Lucy!". Cudownie odnaleziony kapitan Jack Fox, od 15 lat uważany za zaginionego w akcji, ma spotkać się z przebywającą w Hamptons rodziną.
Ale czy to naprawdę Jack Fox? A jeśli nie, to kto? I dlaczego 22 inne rodziny tak bardzo chcą go uznać za swojego?

Przedstawienie wyreżyseruje Blanche McIntyre, wystapią: Francesca Annis (Mrs Fox), Michelle Asante (Juliette), Barnaby Kay (George Fox), Rory Keenan (Gene), Katherine Kingsley (Mrs Marcee Dupont-Dufort), Trevor Laird (James) i Fenella Woolgar (Valerie).
Spektakle od 18 lutego do 16 kwietnia 2016.

- "Elegy", nową sztukę Nicka Payne wyreżyseruje Josie Rourke.

Co, jeśli każdy neuron w mózgu człowieka może być odwzorowany i odkodowany? Każde zachowanie skatalogowane i całkowicie zrozumiałe? Elegia przedstawia wyobrażenie o bardzo niedalekiej przyszłości, w której radykalne i bezprecedensowe osiągnięcia w dziedzinie nauk medycznych sprawiają, że pojawia się możliwość powiększenia i rozszerzenia życie. Elegia odkrywa świat, w którym mózg nie jest już dla nas tajemnicą. Ale jakim kosztem? 

Obsada jeszcze nie jest znana. Spektakle od 21 kwietnia do 18 czerwca 2016

źródło
- Stephen Dillane i Gina McKee wystąpią w "Faith Healer" Briana Friela, które wyreżyseruje Lyndsey Turner. Spektakle od 23 czerwca do 20 sierpnia 2016.

Wędrując przez odległe i zapomniane zakątki Wysp Brytyjskich, uzdrowiciel wiarą, Frank Hardy, oferuje obietnicę odkupienia dla chorych i cierpiących.
Ale jego niewiarygodny dar, niebezpieczne powołanie prowadzą do konfliktu z żoną Grace i menedżerem Teddym. Wspólne życie, wspomnienia z przeszłości, zderzają się z próbą zrozumienia siły, która leży u podstaw posługi Franka.

Publiczna sprzedaż biletów na wszystkie sztuki ruszy 11 grudnia

5. Odbyła się premiera "Funny Girl" z Sheridan Smith. Musical zebrał raczej pozytywne recenzje, na tyle dobre, że ogłoszono transfer sztuki z Menier Chocolate Factory (gdzie ma być grana do 5 marca 2016) do teatru Savoy i tam historię Fanny Brice będzie można oglądać od 9 kwietnia do 10 września 2016. Bilety już w sprzedaży np. na stronie teatru.

6. Do końca stycznia można głosować "Whats On Stage Awards". Zwycięzców poznamy 21 lutego, a jeżeli chcecie tam być, nadal można kupić bilety na ceremonię w teatrze Prince Of Wales (ceny £27.25 - £97.25). 
  

wtorek, 1 grudnia 2015

Jane Eyre - recenzja

"Jane Eyre" to koprodukcja teatru Old Vic z Bristolu i londyńskiego National Theatre. W Bristolu sztuka była wystawiana w dwóch częściach, w Londynie jako jedno, dłuższe przedstawienie.
Nigdy nie przypuszczałam, że dzieło  Charlotte Bronte tak wspaniale sprawdzi się na scenie. Spektakl został bardzo sprawnie wyreżyserowany przez Sally Cookson. Nic tam nie dzieje się przypadkowo, wszystko ma znaczenie. Ale tak naprawdę, to, co "Jane Eyre" wyróżnia od innych adaptacji, to zaskakująca scenografia, przejmująca muzyka i rewelacyjne aktorstwo.

wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony spektaklu
Lekko pochylona scena otoczona białymi kotarami, na jej środku dziwna, drewniano-stalowa konstrukcja, fortepian, harfa i perkusja. Scenografia, autorstwa Michaela Vale, nie zmieni się przez cały spektakl, ewentualnie pojawią się dodatkowe elementy jak portrety czy fotel. Ale w ciągu ponad trzech godzin, ta konstrukcja stanie się każdym miejscem, które w swoim życiu odwiedziła Jane. A my widzowie bez problemu w to uwierzymy.

pierwsza długa podróż Jane
Większość niesamowitych motywów muzycznych jest grana na żywo i śpiewana przez obdarzoną wspaniałym, głębokim głosem Melanie Marshall. Pokazuje to już pierwsza scena: narodziny Jane, radość i oczekiwanie, przeszywający śpiew i siedzimy na samych brzegach foteli, oczarowani.
Od mocnego początku, potem było już tylko lepiej. Dzieciństwo Jane u krewnych, okrutna szkoła, aż wreszcie praca guwernantki. Muzyka towarzyszy nam przez cały spektakl, nadaje rytm i ton poszczególnym scenom. Za przepiękne aranżacje odpowiada Benji Bower. Sam też gra  na scenie, a towarzyszy mu brat Will i Phil King. Marzę o ponownym przesłuchaniu ścieżki muzycznej ze spektaklu, już na spokojnie, by móc w pełni docenić finezję artystów.

i pierwszy prawdziwy powiew wolności
Prawdziwą siłą tej adaptacji są aktorzy. Jest ich niewielu, wcielają się w kilka ról, poza Madeleine Worall, która gra Jane. I przez całe trzy godziny trwania spektaklu (oczywiście oprócz antraktu), nie opuszcza sceny nawet na sekundę. W końcu "Jane Eyre" jest opowieścią w pierwszej osobie i nawet przez chwilę nie mamy wątpliwości, czyją historię oglądamy. Madeleine jest świetna - od małego rozwrzeszczanego niemowlęcia, poprzez butną kilkulatkę, zastraszoną nastolatkę, aż po młodą kobietę, przekonaną o swojej wartości i gotową na wielką miłość. Godnie partneruje jej Laura Elphinstone - dla mnie prawdziwe objawienie tego spektaklu. Zagrała nie tylko służącą czy parobka, ale przede wszystkim trzy niezwykle ważne postaci z życia Jane: jej pierwszą przyjaciółkę, delikatną Helen; roześmianą, rozkrzyczaną i rozkapryszoną podopieczną Adele i natchnionego pastora St Johna, który uratował Jane po jej ucieczce. I w każdej z ról była inna, stawała sie dosłownie swoją postacią. Prawdziwe, wielkie aktorstwo. Panowie też nie odstawali. Felix Hayes najpierw był okrutnym kuzynem Jane, później jednym z uczniów Instytutu Lowood, a kilkadziesiąt minut później zmienił się w gniewnego pana Rochestera. Jeszcze większą przemianę przeszedł Craig Edwards. Z groźnego i zimnego dyrektora szkoły, pana Brocklehursta po... entuzjastycznego Pilota, ukochanego psa pana na Thornfield Hall. Już Królowa Elżbieta I podkreślała jak ważny w sztuce jest pies. W "Jane Eyre" Pilot kradnie niemal każdą ze scen w jakiej się znajduje. To jedna z tych magicznych teatralnych rzeczy, których nie da się opisać - po prostu trzeba zobaczyć!

Laura jako pastor
"Jane Eyre" będzie grana w National Theatre do 10 stycznia i na większość spektakli  na stronie teatru nadal można kupować bilety. Dostępne są także bilety dzienne, w cenie £15. Spektakl będzie sfilmowany dla celów NTlive (w Wielkiej Brytanii 8 grudnia) i nie możemy się doczekać, kiedy trafi do Polski.